A może jeszcze dawniej. Może już wtedy, gdy Kaiserliche Generallstab zdecydował o wyprawieniu do Rosji słynnego „zaplombowanego wagonu” jako remedium na serię militarnych klęsk. Może wtedy, gdy „samodzielny agent” nazwiskiem Piłsudski całkiem niesamodzielnie zdecydował, że większym nieszczęściem będą Denikin i Kołczak, niżeli Sowiety. A może wówczas, gdy Lloyd George, odkładając pióro po złożeniu podpisu pod traktatem wersalskim wypowiedział słynne „od dziś jestem proniemiecki”.
To ostatnie umieszczam na końcu, jako najmniej prawdopodobne. Lloyd George zapewne nie miał jeszcze pojęcia, że jest ostatnim premierem Wielkiej Brytanii. W każdym razie ostatnim, który ma jeszcze coś do powiedzenia.
Tak czy owak, gwóźdź do trumny europejskiej cywilizacji został ostatecznie wbity. To przypadek, że wbito go polskimi rękami. W Rydze.
Uczcie się historii, Polacy. Przynajmniej miejcie jej świadomość.
Dziś, gdy upłynęła już niemal setka lat od owych brzemiennych wydarzeń ubiegłego wieku i wiemy o nich wprawdzie wciąż jeszcze nie wszystko, to jednak zupełnie dość, by pokusić się o ich rzeczową analizę. W każdym razie znamy fakty podstawowe dla takiej analizy. Jedynym, co nam bardzo w tym przeszkadza, to nasze dziwaczne, polskie sentymenty.
Już sam wstęp jest ryzykowny. Wzmianka o agenturalnej działalności Piłsudskiego, całkiem nieźle, nawet obszernie udokumentowana w niemieckich archiwach – sama w sobie stanowi kamień obrazy. Rzecz w tym, że Kowalski nie ma o takiej działalności zielonego pojęcia. Agent czy szpieg – to dla niego jedno i to samo. Zarzucić Piłsudskiemu, że był niemieckim szpiegiem, to dla Kowalskiego obraza boska. Bo pouczyć się trochę Kowalski nie musi. Kowalski sam wszystko wie. Piłsudski nie był żadnym szpiegiem ani agentem, Piłsudski był wielkim Polakiem i każdy to przyzna!
No, co by nie powiedzieć, wielkim Polakiem był. Agentem też – wyłącznie dlatego, że był wielkim Polakiem. Jako mniejszy Polak, nie byłby tyle wart.
Kowalskiemu wyjaśniam, że – po pierwsze – Piłsudski został agentem wówczas, gdy jego wielkość ani nie była tak znaną, ani nawet tak wielką. Po drugie, przecież musiał w jakiś sposób ugruntować swoje znaczenie. Cesarski sztab generalny bardzo był w tym pomocny. Po trzecie, całkiem nielicho płacił, Piłsudski zaś potrzebował pieniędzy nie tylko na osobisty użytek. Po czwarte, cały ten sztab szybko się rozleciał.
Swoją drogą, to bardzo głupi zarzut, że agent bierze pieniądze. Niby jak, za darmo miałby pracować? Pojęcie „pożytecznego idioty” wprowadził dopiero towarzysz Lenin i dobrze wiedział, dlaczego. Ale nawet sam Bóg Ojciec nie ma pojęcia, jakim cudem jest ich wciąż tak wielu.
Akta Piłsudskiego jednak się nie rozleciały. Były to jeszcze czasy, gdy niemiecka solidność, nawet pomimo klęsk, w pełni rozkwitała. Poza tym, rozkwitł także Piłsudski i byle jaki oberst, a nawet byle generał, nie miał do niego dostępu. Zmieniły się czasy. Tak, one potrafiły także wówczas się zmieniać.
Wspomnę jeszcze na użytek imć Kowalskiego, że u agentów, jak w każdej innej profesji, też można awansować. Rzecz polega na tym, że agent znika. Tak jakby umarł albo przestał być agentem. Staje się agentem wpływu.
Co to naprawdę znaczy? Tutaj by się trzeba jednak trochę podkształcić. Ze swej strony stwierdzę, że tak, to jest agent, którego nie ma. Po którym zatarto wszelkie ślady. Który istnieje tylko dla jednej, góra dla dwóch osób ze ścisłego kierownictwa wywiadu. Szczególnie zaś – nie istnieje dla polityków. I to pod żadnym pozorem. O którym nigdy, nigdzie i nikomu nie mówi się niczego. Agent, którego nie ma.
Taki agent nie dostaje żadnych zadań. Jego rola wydaje się ostatecznie skończoną. Ale tak naprawdę rola agenta, nawet agenta wpływu, kończy się dopiero z jego śmiercią, a często trwa jeszcze dłużej. Agent wpływu doskonale zna swoje zadania i bez żadnych podpowiedzi wie, co do niego należy. Bo on nigdy niczego nie szpieguje, zajmuje się wyłącznie zasadniczymi sprawami. Kontaktu z takim agentem nie ma, kontakt nie jest nikomu potrzebny. Chyba że sytuacja jest naprawdę wyjątkowa.
O znaczeniu agenta wpływu i jego przydatności decyduje wyłącznie jedna sprawa – skuteczność. Nieskuteczny agent wpływu w ogóle nie istnieje. Nie ma po co istnieć.
Podobno było kiedyś tak, że szukano w otoczeniu marszałka jakiejś bolszewickiej „wtyczki” i marszałek zapytał zgryźliwie:
- A mnie braliście pod uwagę?
Na co oficer „dwójki” odrzekł z całą powagą:
- Pana marszałka pułkownik nie kazał brać pod uwagę.
Podobno marszałek niepomiernie wówczas się wkurzył. Ale nie wiadomo, dlaczego. Bo przecież znał zasady.
Nawiasem pisząc, fakt udostępnienia tak zwanego dossier, czyli akt personalnych marszałka Piłsudskiego (rzecz jasna, wyłącznie tych, które uważano za odpowiednie do udostępnienia), wcale nie świadczy w oczach Niemców aż tak źle o marszałku. „Patrzcie, Polacy, jak ten wasz marszałek nas popierał!” Między narodami oznacza to gest dobrej woli – a Polacy tego nie rozumieją…
Ale wszystko ma swoje miejsce i swój czas, na którym zna się niewielu.
**
Generał Ludendorff, który podobno odprawiał ów słynny „zaplombowany wagon” z Leninem, podobno wspominał z humorem, że Lenin w podzięce za przysługę obiecał mu, iż niebawem robotnicze bataliony zmiotą nawet ślad po niemieckim cesarstwie. Pomijając fakt, że uporczywa historyjka o „zaplombowanym wagonie” to zwyczajny mit, Lenin w Petersburgu wylądował na dworcu Fińskim (więc wiadomo, skąd przyjechał) – humor Ludendorffa nie okazał się aż tak proroczym. Mimo wszystko Ludendorff, jako szef sztabu Hindenburga, mógł dobrze wiedzieć, co mówi. Poza tym, bez mrugnięcia okiem przyjął litościwą darowiznę Lenina, czyli pokój brzeski. Ilu poległych żołnierzy kosztował ten pokój Francję i Anglię, o tym historia milczy. Można jednak być pewnym, że swój osobisty dług wobec Niemców, jaki by on nie był, towarzysz Lenin spłacił. No, nie tylko pokojem brzeskim. Powiedzmy, pszenicą też, złota nie wspominając.
Tak nawiasem, to właśnie Ludendorff jest autorem pojęcia oraz książki „Der Totale Krieg”, czyli „wojna totalna”. Stworzył to pojęcie na długo przed Goebbelsem.
Czy Lenin też był niemieckim agentem wpływu? Nie wiadomo. Niby nic na to nie wskazuje, a nawet jakby przeciwnie. Ale zagadkowy wzrost znaczenia Stalina, tak jakoś akurat dopiero po przybyciu owego wagonu do Petersburga, daje sporo do myślenia. Stalin, traktowany dotąd wręcz lekceważąco, jako dobry do napadów na przesyłki bankowe kaukaski rozbójnik – nagle nabiera niespodzianie wielkiego znaczenia. Powoli, ale bardzo metodycznie, jego znaczenie rośnie. Czyżby posiadł jakąś szczególną tajemnicę?
Sprawa jest naprawdę zagadkowa. Niedoszły seminarzysta, z wiedzą do pięt nie dorastającą ani Leninowi, ani Trockiemu, ani Bucharinowi, ani Kamieniewowi, ani Zinowiewowi, ani… Zresztą, mało komu wtedy towarzysz Stalin do tych pięt dorastał. Ale to on został sekretarzem generalnym partii, w dodatku tak dziwnym, że go nie można było ruszyć. Lenin dopiero pod koniec życia, niemal w ostatnich dniach, musiał podobno specjalny testament napisać, żeby jego ukochanej partii nie oddawać Stalinowi. Że próbował to uczynić, nie budzi wątpliwości, ale – dlaczego dopiero w testamencie? To już nie potrafił zwyczajnego dekretu napisać?
W sprawie czrezwyczajki potrafił, w sprawie rewtrybunałów potrafił, komisarzowi sprawiedliwości, towarzyszowi Kurskiemu, też kilka aktów prawnych potrafił podyktować – a sprawy genseka nie potrafił załatwić? Nawet, gdy ten mu żonę po chamsku obrażał? Naprawdę, bardzo dziwne.
Jeśli ktoś wie, o czym i dlaczego ta sprawa, odeślę go do papierów niejakiego Burcewa. Burcew na pewno wiedział, o co chodzi. To w ogóle był gość, który wszystko wiedział.
Ale to nie jest rzecz o towarzyszu Stalinie. Może innym razem.
**
Nie da się ukryć faktu, że układ w Rydze był pierwszym aktem o randze międzynarodowej, jaki udało się zawrzeć Sowietom. Nikt dotąd nie chciał nawet słyszeć o czymś podobnym. Zbyt usilnie pracowano nad obaleniem Sowietów, które dla nikogo formalnie jeszcze nie istniały. Jeszcze żyli Kołczak i Denikin, jeszcze wspomagano Wrangla, angielskie kontyngenty nie opuściły Archangielska. Dla Anglików i Francuzów nic jeszcze nie było zdecydowane. Francuzi to nawet wierzyli, że odzyskają swoje miliony, wpakowane w carskie zbrojenia, flotę, w Putiłowkę.
Ale polska delegacja do Rygi udała się na pokładzie angielskiego kontrtorpedowca. Było zimno i niewygodnie, jak wspominał Leon Wasilewski. Czy myślicie, że miał coś wspólnego z Wandą?
Układ ryski na długie lata zdecydował o losie Ukrainy i Białorusi, traktowanych przez polskich narodowców jako „narody niehistoryczne”, więc bez wszelakich praw podmiotowych.
Narodowcy dokonali w ten sposób zdrady podwójnej – najpierw postawą Dmowskiego w Wersalu, następnie uległością jego zwolenników w Rydze. Dmowski oddał Niemcom więcej, niźli sami chcieli – jego poplecznicy w Rydze bezczelnie zdradzili sojuszników. I to tak bezczelnie, że jedynie w tym celu, aby Białoruś utraciła stolicę, pan Grabski w prywatnej rozmowie z Joffem zrezygnował z Mińska.
Nie dziwcie się więc, że oni pamiętają. Jedni i drudzy. Nie dziwcie się, że pamiętają do dziś.
Dodam jeszcze, że Federacja Bałtycko Czarnomorska marszałka Piłsudskiego sromotnie przegrała z ideą narodową Dmowskiego. Polacy uznali ją za mrzonki i dziś jej nikt nawet nie wspomina. Mimo niezaprzeczonego faktu, że zarówno Białorusini, jak Ukraińcy na przekór Dmowskiemu dobili się własnej narodowości, zaś polityka odmawiania im praw, połączona z usiłowaniami niezdarnej polonizacji – poniosła klęskę już w okresie międzywojennym. Jakimi ofiarami tę klęskę okupiono, straszno nawet wspomnieć.
A tak nawiasem pisząc, to Dmowski miał podstawę do swoich teorii. Ukraińcy nie są narodem o jednolitych korzeniach, na tyle choćby zbieżnych, powiedzmy, co my, Polacy. To zawsze była kraina niedobitków. Odpryski po Rusi kijowskiej, Mongołach, Pieczyngach, nawet po Sarmatach – licho wie, czego by się można tam doszukać. Dodając do tego „bieżeńców” spod carskiego knuta i polskiego bata – oto jest Ukraina. Podobnie na Białej Rusi. Tyle, że tam jest więcej „tutejszych”, czyli po prostu plemiennych Drewlan, Dregowiczów, Krywiczów – właśnie bardziej „tutejszych”, a mniej napływowych.
Gdyby to miało być podstawą do odmawiania praw narodowych – Stany Zjednoczone musiałyby czym prędzej ściągać swoją flagę.
Tak więc, traktat ryski to nie było dzieło samego Piłsudskiego. W każdym razie nie tylko jego. Z pewnym ryzykiem dałoby się stwierdzić, że Piłsudski był mu nawet przeciwnym. Ten traktat grzebał przecież ukochaną ideę Piłsudskiego – ideę federacji antysowieckiej, która miała jeszcze szersze podłoże. Naczelnym jej zamysłem było stworzenie kordonu antyrosyjskiego. To bardzo ważne rozróżnienie.
Piłsudski nie był aż tak genialnym mężem stanu, by mógł się spodziewać, że Rosja Sowiecka przetrwa tyle lat. Nie spodziewał się tego nikt. Dla każdego polityka było oczywiste, że Rosja otrząśnie się z bolszewizmu i wróci do równowagi, czyli do normalności. Ale dla Piłsudskiego rosyjska normalność znaczyła całkiem coś innego, niżeli dla Anglika czy Francuza, nawet zupełnie coś innego, niżeli dla Niemca. Przed Rosją należało się zabezpieczyć w każdy dostępny sposób. I Piłsudski robił w tym celu wszystko możliwe. To zaś, czy sam się pomylił, czy został "pomylonym" - tego już nigdy się nie dowiemy.
Politykę „rozsądnej ostrożności” Dmowskiego uważał za zdradę polskiej racji stanu i nie bez podstaw. Ale niemieckie roszczenia do lwiej części Wielkopolski i Pomorza zaspokoił z przyjemnością, równą chyba tej, z jaką nakazał wytaczać procesy polskim oficerom i żołnierzom za udział w powstaniach śląskich. To nie było zdradą. Racją stanu właśnie.
Znane są przypadki na tak zwanych „obszarach plebiscytowych”, nie tylko na Śląsku, lecz i na Mazurach, także w Gdańsku – że funkcjonariusze komisji plebiscytowych (Francuzi, Włosi, najmniej Anglicy), bardziej dbali o polską rację stanu, niżeli Polacy. Czy było to pokłosiem polityki Lloyda Georga, „rozsądnej ostrożności” Dmowskiego, czy zwyczajnej zdrady – historia rozsądzi. Bo, prawdę pisząc, wszystkiego było tam w nadmiarze.
Poza tym, to nie jest tak, panie Kowalski, że decydujący głos w historii mają wyłącznie agenci wpływu. Bywa i tak, że ludzie poczciwi też wiele mogą. Po prostu z Niemcami było nam wówczas po drodze. Oficjalnie i nieoficjalnie. Myśmy mieli własną „Drang nach Osten”.
„Nach Osten”, panie Kowalski.
A tego już nie skomentuję.
**
Niezależnie od angielskich i francuskich sympatii lub antypatii, to jednak Niemcy, nie Polacy czuli się „bękartem Europy”. Lloyd George mógł sobie strzelać, ile chciał, fotek z Hitlerem – sprawa polegała na tym, że Hitler nie mógł strzelać do niego. Nie, żeby nie chciał. Nie miał z czego.
Lloyd George, należy przyznać, w końcu to zrozumiał. Wprawdzie dopiero wówczas, gdy Hitler miał już z czego strzelać. Chamberlain był jednak i na to za głupi. A Niemcy na długo przed nieszczęsnymi fotkami zaczęli robić Europę w konia. Jakoś tak szybko po tym ryskim traktacie.
Zgadza się, wojna domowa w Sowietach nie całkiem wygasła. Herr Hitler był chyba jeszcze malarzem. Nikt nie wie dokładnie, kiedy zaczęło się Rapallo. Ale wszyscy są zgodni, że na pewno wcześniej, nim podpisano papiery. Papiery dużo szumu narobiły.
Ale tak już jest w polityce. Gdy nie ma czegoś na papierze – w ogóle nie istnieje. Pierwsza delegacja Reichswery witana kwiatami pojawiła się w Sowietach wiosną 1922 roku. A ile przyjechało bez kwiatów? Zresztą, na cholerę im były te kwiaty?
A szum był nie o chabazie, lecz o to, że w odróżnieniu od Polski, całkiem poważny partner uznał istnienie Sowietów. Nie tylko uznał – wymienił ambasadorów! Rozwiązał wszystkie kwestie sporne. Ale o poligonach nie było tam ani mru-mru. Tak samo o współpracy wojskowej. Niemcom nie było wolno mieć armii, a Sowieci miłowali pokój, więc o co ten szum?
Najpierw o to, że Sowieci jakoś dziwnie zhardzieli, na wszystko podnieśli ceny. Giełda carskich precjozów przeniosła się szybko do Berlina. W roku 1922 Kołyma zaczęła dawać pierwsze tony złota, więc i płacić było czym. Poza tym, nie trzeba było płacić aż tak dużo, jak dotąd za kontrabandę.
Sowieci i Niemcy dobrze to sobie wykalkulowali.
Prawdę pisząc, te wszystkie późniejsze układy, to one Sowietom raczej przeszkadzały. Musieli włazić na te burżujskie salony, kłaniać się, wciąż zapewniać, że im nie o to chodzi, że chodzi o coś innego, niż faktycznie chodzi… A pulemioty rdzewiały.
Ale towarzysz Krasin, uchodzący za preceptora wszystkich sowieckich dyplomatów tłumaczył, że naboje do tych pulemiotów nie rosną na drzewach ani w polu, samych pulemiotów też w Armii Czerwonej za mało, póki co należy więc się kłaniać i mówić to, co burżuje chcą słyszeć. Ale śmiać się z nich owszem, można.
Do czasu, towarzysze, do czasu.
**
Tak sobie myślę chwilami, że jest ktoś, kto też potrafi myśleć. A nawet wyciągać wnioski. Czy taki ktoś nie zachwyca się myśleniem po niemiecku?
Sowieckie myślenie też by mogło być. Ale do czasu.
Niemieckie myślenie jest ponadczasowe.