Jedenaście lat po atakach terrorystycznych z 11 września 2001 roku w USA funkcjonuje największy i najbardziej zaawansowany aparat wywiadowczy w historii kraju, który w walce z terroryzmem… inwigiluje własnych obywateli. Czy to w ogóle możliwe, że tajny świat stworzony przez rząd USA, nazwany „Top Secret America”, który za wszelką cenę chce zagwarantować prawa jednostki i bezpieczeństwo obywatelom staje się właśnie dla nich najbardziej niebezpieczny?
Kilka lat temu dziennikarze „Washington Post”, Dana Priest i William Arkin, opracowywali „alternatywną” geografię Ameryki – sieć tajnych agencji na różnych szczeblach, która osiągnęła tak niebotyczne rozmiary, że nikt już nie jest w stanie określić ile pochłania środków i jakie programy realizuje, a przede wszystkim czy w ogóle spełnia swoją rolę – ochrony obywateli.
A jest co liczyć. W USA działa 4 058 rządowych, stanowych i lokalnych organizacji zajmujących się walką z terroryzmem. 935 z nich stworzono po atakach z 2001 roku. Wszystkie rozmieszczone są w ok. 10 tys. miejsc w całych Stanach Zjednoczonch. W samym Waszyngtonie i okolicach działają lub znajdują się w stanie budowy 33 kompleksy zajmujące powierzchnię 3 Pentagonów, czyli blisko 1,6 mln km kw.
Jednak brak koordynacji działań agencji sprawia, że wykonują one jednocześnie tę samą pracę, co jest zwyczajnym trwonieniem środków. Dla przykładu, aż 51 rządowych organizacji i placówek wojskowych, działających na terytorium 15 stanów, śledzi przekazy pieniężne siatek terrorystycznych.
Dla przykładu w Departamencie Obrony jest tylko kilku najwyższych urzędników (tzw. Super Users), którzy mogą mieć całościowy wgląd w programy rządowe. Dwóch z nich, w wywiadzie dla dziennika przyznaje jednak, że gdyby chcieli skrótowo je wszystkie śledzić, nie starczyłoby im życia… Jeden z nich dodaje również, że zaprowadzono go do małego, ciemnego pokoju i bez możliwości robienia jakichkolwiek notatek zaczęto zaznajamiać z programami poprzez ich wyświetlanie po kolei na ekranie. Dopiero krzyk frustracji był w stanie przerwać bezlitosną procedurę…
Nawet stworzone do próby skontrolowania agencji, jeszcze przez administrację George W. Busha w 2004 roku, Office of the Director of National Intelligence (ODNI) nie rozwiązało problemu. W 2005 roku załoga jednostki liczyła 11 osób i kilka pokoi. Teraz, gdy instytucja rozrosła się, sami pracownicy wywiadu przyznają, że nie wiedzą czym ona się właściwie zajmuje… Podobno po części integracją agencji, trochę reformą budżetu wywiadu, trochę spójnością sieci komputerowych…
Sytuację potwierdza emerytowany generał John R. Vines, którego poproszono o ekspertyzę w ocenie metody koordynacji najważniejszych programów. Dowodzący w Iraku łącznie 450,000 żołnierzy generał, który wie co to znaczy skomplikowany problem, łapał się za głowę nie mogąc uwierzyć w złożoność systemu. – Brak synchronizacji powoduje rozdźwięk w przekazach informacyjnych, a tym samym zmniejszoną efektywność i zwykłe marnotrawstwo – mówi Vines. Czy system zwiększa bezpieczeństwo w kraju? Tego już taki pewien nie jest.
Co więcej w wyniku analizy pozyskanej dokumentacji, rozmów itp. publikowanych jest rocznie 50 tys. raportów. To nic, że większość jest automatycznie odrzucanych, bo nikt nie ma czasu ich prześledzić – ale w końcu coś musi robić około 850 tys. zatrudnionych w agencjach pracowników posiadających zezwolenia na dostęp do tajnych informacji. A więc szpiedzy są wśród nas! (Czytelników zainteresowanych pracą agenturalną odsyłamy na stronę: http://www.clearancejobs.com/).
W sumie trudno się dziwić, gdyż widząc na każdym rogu “See Something, Say Something”, „Report Suspicious Activity” i inne hasła nawołujące do informowania władz o każdym podejrzanym ruchu i zachowaniu innej osoby, łatwo ulec halucynacji, że terrorysta może czaić się w każdym zakamarku. (Tak zupełnie na marginesie do akcji Janet Napolitano włączyły się m. in. sieć sklepów Wal-Mart, koleje Amtrack, główne amerykańskie ligi sportowe, sieci hotelowe…)
Wszystkie zabiegi po to, by każdy stan, ale też pojedynczy obywatel czy stróż prawa wspomagali rząd w wykrywaniu potencjalnych zagrożeń terrorystycznych. Władze są przekonane, ze potrzeba identyfikowania urodzonych w USA lub naturalizowanych obywateli potencjalnie planujących zamachy terrorystyczne jest dziś większa niż kiedykolwiek indziej i przywołują przypadek pracownika budowlanego z Baltimore, który planował wysadzić w powietrze stanowy wojskowy obóz szkoleniowy. W roku 2011 było ponad 20 takich przypadków.
Zgodnie z życzeniem rządu największe bazy danych o sobie samych Amerykanie tworzą w Departamencie Bezpieczeństwa Krajowego (DHS) i w FBI. Są to ogromne ilości szczegółowych informacji – od nazwiska, poprzez zdjęcie, do historii zatrudnienia. Ale resort nie jest samolubny i w ramach wdzięczności wykłada ogromne środki – w latach 2003-2010 ofiarował stanom 31 mld dol. na walkę z terroryzmem. Wiadomo, że dodatkowe fundusze płyną także z co najmniej czterech innych departamentów.
Co więcej wydaje się, iż całkowicie upadło przekonanie, że zwalczenie terrorystów poza granicami USA sprawi, że nie trzeba będzie walczyć z nimi w kraju. Dlatego też rząd przeniósł Irak i Afganistan na własne podwórko – techniki (głównie identyfikacji biometrycznej), których używano dotychczas na polach walki, trafiły w ręce agencji na terytorium USA.
Ręczne bezprzewodowe skanery odcisków palców firmy L-1 Identity Solutions pozwalały amerykańskim wojskowym w Iraku prowadzić rejestr okolicznych mieszkańców. Obecnie posługuje się nimi policja w USA, by identyfikować kierowców. Natomiast rejestrujące rysy twarzy urządzenia używane w strefach działań wojennych świetnie sprawdzają się w hrabstwie Maricopa (gdzie nota bene szeryfem jest Joe Arpaio) – robią miesiąc w miesiąc 9,000 zdjęć przestępców. Zaś nad granicą USA z Kanadą i Meksykiem krążą Predatory, które w Iraku i Afganistanie używane były do śledzenia wroga.
W jaki sposób odczuwa to przeciętny Amerykanin? Otóż zdarzyło mu się w Memphis wsiąść za kółko z zawieszonym prawem jazdy i zatrzymuje go policja. Funkcjonariusz nawet nie będzie zawracał sobie głowy wprowadzeniem do bazy danych numeru tablicy rejestracyjnej, gdyż czytnik umieszczony na dachu radiowozu zrobi to za niego automatycznie wykrywając wszystkie samochody w pobliżu. Ale to jeszcze pestka. W momencie zatrzymania kierowcy policjant, dzięki specjalnemu urządzeniu, ma natychmiastowy dostęp na przykład do numeru Social Security “przestępcy”, statusu jego prawa jazdy, jeśli oczywiście znajduje się w bazie danych. A komputer w radiowozie wyświetli dodatkowe informacje o właścicielu pojazdu – adres czy ewentualną przeszłość kryminalną.
Podczas, gdy nasz Amerykanin wzdycha z uczuciem ulgi, bo skończyło się na mandacie, dokładny raport ze zdarzenia trafia do Memphis Real Time Crime Center, centrum monitoringu, gdzie trzy ściany stanowią same ekrany kamer bezpieczeństwa i analizy danych, których nie powstydziłoby się nawet dowództwo armii.
Następnie dane z raportu są geokodowane, czyli na przykład każdemu adresowi zamieszkania podporządkowane zostają współrzędne geograficzne, dzięki czemu powstają mapy odzwierciedlające koncentrację przestępczości. (Co, na przykład, pozwoli na skierowanie większej ilości funkcjonariuszy w dane rejony.)
Jednak to jeszcze nie wszystko, dalej profil naszego kierowcy wędruje do bazy danych FBI w Clarksburg, w Zachodniej Wirginii. Dokładnie tam, gdzie przechowywane są dane więźniów z Arabii Saudyjskiej, Jemenu, Iraku czy Afganistanu.
W podobny sposób w Waszyngtonie (na czwartym piętrze J. Edgar Hoover FBI Building) zgromadzona została skarbnica 96 mln profili Amerykanów, którzy nawet nie popełnili żadnego przestępstwa. Po prostu wydali się podejrzani szeryfowi, policjantowi czy sąsiadowi… Wątpliwości budzi ewentualne upublicznione danych lub niewłaściwe ich wykorzystane. FBI zapewnia, że osoby, które mają do nich dostęp znają przepisy dotyczące prawa do prywatności i kary przewidziane za ich złamanie.
Nie wszyscy jednak czują się przekonani. Jako furtkę do nadużyć widzi tę politykę gromadzenia danych były agent FBI, Michael German. Osoby, które nie naruszają prawa są nadzorowane. Państwo, które chce obudzić czujność obywateli doprowadza do sytuacji, w której sąsiad, który kupuje nawóz do hodowli pomidorów, chce go nagle wykorzystać do zrobienia bomby. A zbieranie materiałów na referat z metalurgii zamienia się w spiskowanie w zatrucie wody pitnej w mieście. Nie mówiąc już o robiącym różnym obiektom zdjęcia turystach planujących jednoczesne ich wysadzenie w powietrzne. Setki podobnych raportów trafiają do agencji w całym kraju, a część także do FBI (a dokładnie do Guardian Threat Tracking System) w celu dalszego dochodzenia. Do grudnia 2010 r. roku, do bazy „Guardiana” trafiło 161,948 podobnych raportów. W toku jest kilkaset spraw sądowych, dotychczas aresztowano kilka osób. Philip Mudd, ekspert od antyterroryzmu z 20-letnim stażem w CIA, określa raportowanie każdej podejrzanej aktywności, w ramach Nationwide Suspicious Activity Reporting Inititive, jako nieskuteczny „pościg za nieznanym”.
Tak wiele trudu i wysiłku, a paradoksalnie główne poszlaki realnego zagrożenia i tak pochodzą od informatorów FBI czy amerykańskich agencji… za granicą.
W tym zabieganiu, zaprzątnięta walką z terroryzmem Ameryka, zapomina o ważnej rzeczy – zbiera miliony informacji, których nie ma czasu przeanalizować. Codziennie Agencja Bezpieczeństwa Narodowego (NSA) przechwytuje 1,7 mld e-maili, rozmów telefonicznych itp. Rozdziela je do 70 różnych baz danych. Podobnie jest we wszystkich innych agencjach wywiadu. Brakuje tłumaczy, analityków…
Rozsiane po całych USA agencje zaprzęga się do walki ze światowym terroryzmem, co oznacza, że przed zadaniem stawianym zazwyczaj agentom FBI stają lokalni szeryfowie, którzy o świecie terroryzmu mogą zwyczajnie nie posiadać odpowiedniej wiedzy, w porównaniu do wyszkolonych agentów. Przykład Lacy Craig, dyspozytorki ruchu, która z dnia na dzień została analitykiem wywiadu, jest jednym z wielu. Lokalni stróże prawa próbują radzić sobie wynajmując „ekspertów” od islamu i terroryzmu, których poglądy wydają się czasem bardziej ekstremalne niż samych ekstremistów. Ramon Montijo, były sierżant Army Special Forces i śledczy z Departamentu Policji w Los Angeles przekonuje: – Większość muzułmanów chce narzucić w USA szariat. Oni chcą zislamizować świat. Moim zadaniem jest otworzyć ludziom oczy i nauczyć odpowiedniej reakcji.
Podczas gdy podglądy podobnych „proroków” wywołują skutki odwrotne do zmierzonych, DHS ze swojej strony stara się pomóc i organizuje szkolenia, a także wysyła lokalnym władzom… kolejne raporty o potencjalnym zagrożeniu terrorystycznym. Tutaj jednak błędne koło dopiero nabiera rozpędu. Ciągi mało istotnych, panikarskich informacji rozpływają się w ten sposób po całych Stanach. – To jak garaż, do którego co chwila wrzucasz jakieś rupiecie, aż w końcu okazuje się, że nie ma miejsca na samochód – mówi Michael Downing, z Los Angeles Police Department.
W jednym takim raporcie z 24 maja 2010 roku, o szumnym tytule „Nota dotycząca ochrony infrastruktury: wzrasta zagrożenie ojczyzny”, przyszło ostrzeżenie o możliwych spiskach i wrażliwych miejscach użytku publicznego, gdzie zostały wymienione… praktycznie wszystkie rodzaje takich budynków. – Przydałoby się to bardziej, gdyby chociaż podali stan, któremu może grozić niebezpieczeństwo… – żali się Downing.
Z kolei Bart R. Johnson z DHS mówi, że raporty muszą być napisane w taki sposób, by nie zawierały szczegółów w momencie gdy zostają upublicznione. Tylko gdy stany próbują działać na własna rękę skutki mogą być jeszcze bardziej opłakane. W latach 2005-2007, Maryland State Police, infiltrowała, gdyż uznała za terrorystów, lokalne grupy działaczy na rzecz praw człowieka, organizacje pacyfistów i mieszkańców walczących o ścieżki rowerowe. A w tym roku na liście podejrzanych w Pensylwanii znaleźli się na przykład działacze na rzecz ochrony środowiska, którzy zorganizowali protest przebierając się za Św. Mikołajów i rozdając świąteczne skarpety z węglem…
Co więcej, lokalne centra agencji wywiadowczych, choćby to takie jak we wspomnianym już Memphis, z braku „prawdziwych” terrorystów, wykorzystują rządowe granty przyznawane do walki z terroryzmem na zwalczanie przestępstw. I tak wdrażane są kolejne procedury kontrolne i kolejne kamery bezpieczeństwa instalowane na rogu każdej ulicy.
Przynajmniej spada przestępczość – cieszy się szef policji w Memphis. – Też mamy swoich terrorystów, którzy zabijają. Może to nie samobójcy, ale musimy być czujni.
Natomiast specjalny oddział Gwardii Narodowej do zwalczania zagrożeń związanych z bronią masowego rażenia w Tennessee, jeden z 50 w USA, ma najlepszy w kraju sprzęt, a 22-osobowa załoga ćwiczy na wypolerowanym do błysku wyposażeniu regularnie. W praktyce jest on używany dwa razy do roku – w wyścigach NASCAR w Bristolu. Wówczas nad bezpieczeństwem czuwa i każdej podejrzanej paczce przygląda się amerykańskie argusowe oko…
Anna Samoń (na podstawie Washington Post – „Top Secret America”)
Copyright ©2012 4 NEWS MEDIA. Wszelkie prawa zastrzeżone.