Kiczowata historia o morderstwie i opowieść zanurzona w traumatycznej, rosyjskiej rzeczywistości, czyli Lee Daniels i Sergiej Łoźnica – dwaj kolejni autorzy, którzy kradną serca canneńskim widzom. Co robi wśród nich Brytyjczyk, Ben Wheatley?
Anna Bielak: Kiedy „
Hej, skarbie” – poprzedni film
Lee Danielsa wchodził do polskich kin, wielu dziennikarzy zarzucało reżyserowi pretensjonalność mówiąc, że film ociera się o kicz. Teraz chyba wiem dlaczego – amerykański twórca lubi kicz, ubóstwia kino klasy B! Udowodnił to swoją kolejną produkcją
„Paperboy” pokazywaną w Cannes w ramach Konkursu Głównego. Co o niej myślisz?
„Paperboy”, fot. materiały prasowe
Anna Tatarska: Lubię „Hej skarbie”, bo mimo tej nieco sztucznej, komiksowej emocjonalności to też film prawdziwy, bliski sercu. W przypadku „Paperboya” jest już inaczej. Wrażenie kina klasy B wypływa tu z nadmiaru, który cechuje każdy poziom tej historii – od samej fabuły przez dyskusyjny, niewystarczająco selekcyjny montaż, po portrety psychologiczne postaci i kreacje aktorskie. W jednej, osadzonej pod koniec lat sześćdziesiątych opowieści spotykają się chyba wszystkie możliwe wątki: rasizm, seksizm, homofobia, klasowe uprzedzenia, szowinizm.... Jack (
Zac Efron) pomaga swojemu starszemu bratu Wardowi (
Matthew McConaughey) przy dziennikarskim śledztwie. Ward pracuje nad artykułem o niedociągnięciach w procesie Hilary'ego Van Wettera (
John Cusack), skazanego na śmierć więźnia. Van Wetter może być niewinny – ale nie zmienia to faktu, że jest wybitnie odrażającym typem. W śledztwie towarzyszy im lokalna piękność, Charlotte Bless (
Nicole Kidman), korespondencyjnie romansująca z Van Wetterem. Młody Jack szybko obdarza dojrzałą sex-bombę uczuciem...
AB: Młody, niewinny, dorastający chłopak i dojrzała, pełna erotyzmu kobieta – związek stary jak świat. Prawie zawsze nieudany, niezmiennie rozpalający wyobraźnię zarówno twórców jak i widzów. To rzadka symbioza, typowa dla B-klasowego kina, ale nie tylko. Wspomniałaś o latach sześćdziesiątych, a mnie od razu przyszedł do głowy nie tylko
„Absolwent” (1967)
Mike’a Nicholsa, ale i wspomnienie czasów amerykańskiej kontestacji. Niektórzy Amerykanie go mitologizują uważając za okres trudnego, bolesnego, okupionego krwią dojrzewania całego kraju, inni czynią z niego wydmuszkę, która ma wnosić do historii odrobinę radosnego folkloru. Zdaje się, że
Lee Daniels czerpie z obu tradycji i łączy je w całość serwując widzom potrawę w pięciu smakach.
AT: „Paperboy”, jak to się mówi potocznie, „jedzie po bandzie”. Nie ma w nim miejsca na niedomówienia i subtelności. Kawa na ławę! Jeśli jest erotyczne napięcie – będzie seks. Jeśli mamy gwałt, to jest on perwersyjnie brutalny. Kiedy wybucha strzelanina, reżyser na pewno nie omieszka pokazać jej z bliska. W filmie Danielsa jest jednak tyle kolorów, nagłych cięć, pseudo-szokujących ujęć, że moim zdaniem w tym neonowym bajorku topi się jakakolwiek głębsza treść i emocja. A szkoda, bo to ciągnie w dół dwie aktorki, które genialnie poradziły sobie ze swoimi rolami, czyli grającą prowincjonalną Jayne Mansfield
Nicole Kidman i wcielającą się w postać niani i służącej – przezabawną i czułą
Macy Gray.
"We mgle", fot. materiały prasowe
AB: Nie zapominajmy, że historia jest też opowiadana z jej perspektywy. To kolejne „
Służące”? Bynajmniej, sądzę jednak, że przed filmem
Lee Danielsa jest podobna, międzynarodowa kariera. A jakie są twoje odczucia po kolejnym filmie
Sergieja Łoźnicy? Niestety nie udało mi się uczestniczyć w pokazie premierowym, ale słyszałam, że to pod względem formalnym i nieco ze względu na treść –
„We mgle” jest bardzo podobne do pokazywanego w Polsce filmu „
Szczęście ty moje”. Kolejny film Łoźnicy niejako rozwija jeden z wątków poruszanych przez niego wcześniej. To historia rozgrywająca się na początku lat czterdziestych na okupowanych przez Niemców, granicznych terenach Związku Radzieckiego. To mnie przekonuje, że reżyser jest autorem, a jego filmografia jest zbiorem uzupełniających się wzajemnie opowieści. Co lubisz w nim najbardziej?
AT: Podoba mi się skupienie i stałość Łoźnicy. Ma on niezwykłą zdolność odrzucania niepotrzebnych ozdobników i rozpraszaczy. Jego historie są proste – ale nie banalne. Cała akcja „We mgle” rozgrywa się na tle leśnych chaszczy lub ciemnych wnętrz drewnianych domostw. Dzięki tej monotonii przestrzeni na pierwszy plan wysuwa się to, co najważniejsze – człowiek. Widz widzi bohatera, wyłuskuje go z fabuły, może mu się przyjrzeć, posłuchać go i zrozumieć. Mimo że bohaterowie Łoźnicy nie mówią dużo, sposób w jaki są filmowani otwiera widza i uwrażliwia go na ich historie. Poza tym reżyser ma talent malarski i genialne wyczucie koloru. Przeszłość i teraźniejszość ubiera w inne tonacje barwne, co sprawia, że mimo braku doprecyzowania czy komentarza widz od razu uczy się rozróżniać odmienne czasoprzestrzenie. Chociaż wojenna rzeczywistość w „We mgle” jest brutalna, okrutna i przenikliwie smutna, w barwach powietrza, światła i lasu zmieniającego się w rytm pór roku jest jakaś kojąca stałość i ciepło…
AB:…których zupełnie nie ma w filmie
„Touristes” („Sightseers”), o którym ostatnio wspominałam. To kolejna brytyjska komedia
Bena Wheatleya. Scenariusz napisała do niej para telewizyjnych gwiazd, komediantów –
Alice Lowe i
Steve Oram. Oboje zagrali także w filmie główne role. Jako turyści wybierają się w podróż po Wielkiej Brytanii. Szybko okazuje się jednak, że bliżej im do Bonnie i Clyde’a czy bohaterów „
Badlands” (1973) niż uroczej pary na wakacjach. Filmowa Tina i Chris przekraczają wszystkie moralne granice i… spełniają nasze najskrytsze fantazje. Ile razy czułaś, że ktoś zdenerwował cię do tego stopnia, że chciałabyś go zabić? Ja wiele. A oni to robią. Melodramat zamienia się w slasher, kino drogi w opowieść o seryjnych zabójcach! Byłam zachwycona.
AT: Łoźnica nie jest sztukmistrzem, nie ucieka się do żadnych tricków, nie próbuje na siłę różnicować tempa akcji – jego film cechuje stałość rytmu, pewna konsekwencja, która na pozór może wydawać się nudna, lecz dla mnie była fascynująca. „We mgle” to film, w trakcie którego nie miałam ochoty sprawdzać, która godzina, ile czasu zostało do końca i co zjem na kolację.
AB: Łoźnica nie musi dbać o montaż atrakcji – w pewnym sensie atrakcją jest sam – jako jeden z nielicznych autorów, których nadal kochamy za powtarzalność. Czyż nie?