Żadna nie jest za brzydka dla pięknych ani za piękna dla brzydkich. Każda może być sobą – albo, raz do roku, kimś zupełnie innym.
Wokół czerwonego dywanu krążą zabiegane dziennikarki w tenisówkach i dżinsach, ekscentryczne panie w nie do końca niegustownych (ale odpowiednio ometkowanych!) kreacjach oraz wystylizowane do ostatniej niteczki gwiazdy różnego kalibru rozdające wyćwiczone uśmiechy wszechobecnym paparazzim. Fotografowie czyhają tu za każdym rogiem, nie tylko na znanych i lubianych. Niektórzy wyłuskują z tłumu tych, którzy są ubrani w sposób bardziej wyrafinowany niż inni i oferują usługę – seria zdjęć na tle czerwonego dywanu. Niebotyczna stawka za sprzedaż jednej fotografii przekonuje tylko tych wystarczająco próżnych lub zdesperowanych. Paniom lepiej przyglądać się jednak na żywo. Niektóre suknie falują delikatnie, ich długie treny snują się po ziemi (taka kreację wybrała jurorka sekcji
Un Certain Regard Diane Kruger), inne podkreślają krągłości (dopasowaną bladoróżowa świetnie prezentowała się na wciąż pięknej
Jane Fondzie), są takie, które oślepiają światłem odbijającym się od cekinów i błyskotek (
Eva Longoria zachwyciła w takiej sukni komentatorów). Kobiety stukają obcasami, wyciągają nogi, układają ciała w pozy, w których wyglądają najlepiej, najmłodziej i najbardziej zmysłowo – specjalnie dla kamer.
Eva Longoria, fot. Radosław Nawrocki/FORUM
Paradoksalnie kobiety piękne i powabne, uwielbiane przez media i hołubione przez plotkarskie magazyny, nie są rozchwytywane przez festiwalowych filmowców. Reżyserów fascynują ciała niedoskonałe: stare, zniszczone lub zdeformowane. Odrobinę w tym perwersji, dużo świadomości tego, że cielesność odgrywa w dzisiejszej kulturze ogromnie ważną rolę. Nigdy nie jest w niej neutralnym elementem. Najlepiej świadczą o tym dwa filmy pokazywane wczoraj w Konkursie Głównym – najnowsza austriacka produkcja
Ulricha Seidla „Paradise: Love” i
„Rust and Bone” – kolejny film
Jacquesa Audiarda (rozpoznawalnego przez Polską publiczność dzięki kinowej dystrybucji fenomenalnego
„Proroka” z 2009 roku).
„Paradise: Love”, reż. Ulrich Seidl
Anna Bielak: Ulrich Seidl jest jednym z twoim ulubionych reżyserów. Dlaczego wzbudza w tobie tak silne emocje?
Anna Tatarska: Seidl przez wielu postrzegany jest jako brutalny cynik, który czerpie satysfakcję z wyszydzania i oszpecania rzeczywistości. Sama miewałam niekiedy takie wrażenie. Jednak odkąd obejrzałam ciurkiem wszystkie jego filmy, w głowie otworzyła mi się jakaś sekretna klapka, zrozumiałam, że on się nad obrazami nie pastwi. Seidl ma dar (lub brzemię) widzenia dokładniej i bardziej – czasami jego wzrok sięga dalej niż mógłby sobie życzyć widz. Ale to nie jest spojrzenie okrutne, tylko obnażające okrucieństwo świata. Cenię jego konsekwencje i wytrwałość w dekonstruowaniu kolejnych kulturowych zasłon, za którymi kryje się brzydka prawda o nas samych.
AB: Najnowszy film Seidla, pokazywany
w Cannes w Konkursie Głównym, nosi podtytuł: love – miłość. Szykuje się trylogia? Nic bardziej nie pasuje do Seidla (wiesz, że pozwalam sobie na ironię) niż święta trójca – miłość, wiara i nadzieja.
AT: Świetna intuicja!
„Paradise” od początku było planowane jako trylogia, niestety względy finansowe nie pozwoliły zrealizować planu w jednym rzucie. Dlatego w tym roku w konkursie oglądamy tylko część zatytułowaną
„Miłość”. To opowieść od Austriaczce w średnim wieku, która wyjeżdża na wakacje do Kenii. Chce uciec od swojej nudnej rzeczywistości, w której czuje się wykorzystywana, nijaka i nieatrakcyjna. W afrykańskim kurorcie spotykają się starsze kobiety z całego świata, bo każda z nich może liczyć na ognisty romans z namiętnym chłopcem z okolicy. Wielu tamtejszych mężczyzn zarabia na swoje rodziny ciałem. Nie nazywają tego jednak prostytucją, bo ważnym elementem sytuacji jest przekonanie pań, że chodzi tu o tytułową miłość. Deklaracja „kocham Cię” pada zwykle po kilku godzinach znajomości a co przeraża najbardziej – niektórym kobietom samotność i nieszczęście tak bardzo zamydla oczy, że wierzą w te słowa. Najpierw sprzedawana jest iluzja, dopiero potem pojawiają się kwestie finansowe. Nigdy nie jest to jednak opłata ze usługę – zwykle prosi się o dotację dla brata, który miał wypadek lub chorej cioci.
Kolejne części „Paradise” rzeczywiście noszą podtytuły
„Wiara” i „Nadzieja". Koncepcja trylogii jest następująca: trzy kobiety z jednej rodziny wyjeżdżają na wakacje w różne strony świata. Wspomniana już bohaterka „Miłości” do Kenii na seksualne podboje. Kolejne udające się w podróż to katolicka zakonnica, wysłana na misję i osoba otyła na obozie odchudzającym dla grubasów.
AB: „Paradise…” to pierwszy film Seidla, który rozgrywa się poza granicami Austrii. Opowiada o kobiecej seksualności, portretuje ją w okropny sposób. Mimo wszystko pod pewnymi względami jest to dla mnie feministyczny film. Co o tym myślisz? Kim jest według ciebie główna bohaterka – Theresa?
AT: Dla mnie ten film nie jest okropny i nie uważam, że portretuje kobiece ciało w okrutny sposób. Tak, to prawda, bohaterki są otyłe, obwisłe, nieatrakcyjne, ale z drugiej strony – jak wyglądają klientki tych agencji turystycznych, jeśli nie tak właśnie? To kobiety, które europejska kultura skreśla, bo nie pasują do schematu wagowego lub wiekowego, więc jadą na drugi koniec świata, żeby móc poczuć się jak boginie. To być może jest ten feministyczny trop, o którym wspomniałaś i trochę smutne świadectwo dla Europy. To oczywiście też negatywna laurka dla bohaterek, które zachowują się jak kolonizatorki, albo goście na pokazie dziwów. Ale próba przedstawienie tej sytuacji inaczej byłaby nieuczciwa. Dla mnie „
Paradise: Love” to film w dorobku Seidla niezwykły, ponieważ po raz pierwszy pojawia się w nim POSTAĆ. Główna bohaterka Theresa wzbudza w nas jakieś emocje, nie musimy jej lubić czy nienawidzić, ale przez czas trwania filmu budujemy z nią relacje. To u Seidla, który najchętniej obserwuje bez wnikania w pokazywany świat, pewna nowość.
Reżyser Ulrich Seidl (drugi od lewej) z obsadą "Paradise: Love", fot. Reuters/Forum
„Rust and Bone”, reż. Jacques Audiard
AT: Nie widziałam „Rust and Bone”, ale kiedy znajomi próbowali mi streścić film powiedzieli, że to historia kobiety, której orka odgryzła obie nogi. Ona jednak próbuje ułożyć sobie życie na nowo. Ma jej w tym pomóc oznaczenie swoich kikutów słowami: „prawy” i „lewy”. To brzmi jak remake
„Szczęk” zrealizowany przez Roberta Rodrigueza pod artystycznym kierownictwem Larsa von Triera.
AB: Gdybym usłyszała o
„Rust and Bone” taki komentarz, rzuciłabym wszystko i pobiegła na seans! Film, który mógłby powstać, gdyby na planie spotkali się
Rodriguez i von Trier trzymając w dłoniach scenariusz napisany przez
Spielberga, byłby hitem! Najnowsza produkcja
Jacquesa Audiarda na takowy się jednak nie zapowiada. Film to historia romansu między dwojgiem ludzi, których losy jednocześnie bardzo się skomplikowały. Stephanie (w tej roli
Marion Cotillard) tresowała orki, ale po nieszczęśliwym wypadku na basenie, w którym straciła obie nogi, wpadła w depresję. Ali (
Matthias Schoenaerts) to samotny ojciec wychowujący pięcioletniego syna. Nie ma pieniędzy ani perspektyw, więc przeprowadza się do siostry i zatrudnia jako nocny stróż w dyskotece. Tam poznaje Steph. Kilka miesięcy później dziewczyna do niego dzwoni, mówi o wypadku i proponuje spotkanie. Nie wiem, dlaczego to robi? Audiard zmusza widzów do przeskakiwania od epizodu do epizodu, od jednej emocji ku innej – skrajnie odmiennej. Czuję, że chciał pokazać proces przemian, jakiemu poddają się jego bohaterowie, a poprzestał tylko na zaznaczeniu od czego wychodzą i pokazaniu, do czego docierają. Zapomniał, że pokazanie drogi, którą trzeba przebyć, może być o niebo ciekawsze. Jeśli miałabym szukać jakichkolwiek porównań – zrezygnowałabym z rzucania tak interesującymi nazwiskami jak von Trier czy Rodriguez. Audiardowi (niestety!) bliżej do
Oskara Röhlera, który adaptując
„Cząstki elementarne” Michela Houellebecqa skupił się na pokazaniu serii dramatycznych wydarzeń, za którymi nie kryła się żadna psychologia, żaden autentyzm, żadna interesująca historia.
AT: W kuluarach komentowano rolę Marion Cotillard jako skrajnie przewidywalną – widz dostaje od niej wszystkie emocje, których można oczekiwać.
AB: Niestety, Marion Cotillard odegrała swoją rolę sprawnie, ale bez fantazji. Znasz już historię, czego się spodziewasz? Nudy płynącej z ułożonego, stabilnego życia, potrzebę zmiany, szok spowodowanego jej nadejściem, niedowierzanie i depresję, potrzebę akceptacji, przyjaźni, poczucia, że nowa perspektywa jest możliwa, a ciało nie musi być obiektywnie piękne, by mogło być interesujące. Wszystko to dostajesz i niestety nic więcej. Marion Cotillard poszła zresztą jedną z dróg, którymi dumnie kroczy ostatnio wiele aktorek (a więc tak, w tym względzie też jest przewidywalna!) – postawiła na brzydotę, zaniedbanie, nieuczesanie. Jedna z najpiękniejszych twarzy ekranu zamieniła się w dziewczynę z ziemistą cerą i worami pod oczami. Niestety, i w tym nie ma niczego ciekawego.
AT: To nie pierwszy film, w którym głównym bohaterem jest ciało. W „Paradise…” Ulricha Seidla autentycznie gra ono pierwszoplanową rolę. Powiedziałaś mi, że
Jacques Audiard uczynił je tylko tanim rekwizytem. Co miałaś na myśli, mówiąc o nim w ten sposób?
AB: Rekwizyty w filmie są zwykle po to, żeby określać status lub charakter bohatera. Jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że lekarz ma słuchawki na szyi, przestępca pistolet w kieszeni, a niewinna dziewczynka białą sukienkę obszytą koronkami. Bohaterowie „Rust and Bone” mają ciała, które mówią za nich więcej, niż wszystko inne. Stephanie staje się kaleką – jej ciało służy do ukazania zmian, jakie przechodzi bohaterka i które nigdy nie miałyby miejsca, gdyby nie okalecznie. Steph podrywa na ładne nogi, ma depresję z powodu wypadku, wraca do siebie dzięki uzdrowicielskim mocom seksu. Odtwarzający rolę Alego Matthias Schoenaerts ma już za sobą rolę w nominowanym do Oscara „Bullheadzie”. Grał tam wypchanego sterydami impotenta, któremu koledzy w dzieciństwie rozgnietli jądra cegłą. Kim jest u Audiarda? Samotnym seksoholikiem dbającym przede wszystkim o swoją fizyczną sprawność i zaliczającym romanse z kolejnymi, przypadkowymi dziewczynami. Pieniądze zarabia zaś jako bokser biorący udział w nielegalnych walkach. Ali eksploatuje ciało na wszystkich frontach. Jakie uczucia mogą się pojawić między dwojgiem takich bohaterów? Sztuczne. Ubrane w formę, będące stylistyczną figurą, dzięki której reżyser pcha historię do przodu. Daleko z nią nie zajdzie.
Jutro kolejny dzień festiwalu, kolejne filmy, „Rust and Bone” zejdzie na dalszy plan. Szkoda, bo
„Prorok” kazał mi wierzyć, że znów będę obcować z wielkim kinem. Jak widać, czas na nie jeszcze nadejdzie.
AT: Ja, po „
Paradise: Love”, jestem pełna nadziei na kolejne niezwykłe filmowe podróże!