Historia powojenna ukuła pewien mit. Mit zachodniej cywilizacji i tak zwanego "wolnego świata". Ten świat – tworzony przez USA i ich sojuszników – od zawsze rościł sobie samozwańcze prawo pouczania wszystkich, którzy nie podzielali jego systemu wartości. Oczywiście nie sposób przecenić zasług części zachodnich elit dla walki z blokiem sowieckim, jak choćby prezydenta Ronalda Reagana. Przez dziesięciolecia Zachód był wzorem wolności, demokracji i kapitalizmu. Być może to jedna z przyczyn zachodniej megalomanii i samozadowolenia. Jednak nie o tym traktuje ten tekst. Czasy chwały „wolnego świata” odchodzą do lamusa, jednak ten nadal ze swych wyżyn ingeruje wszędzie tam, gdzie zagrożone są jego interesy, cynicznie motywując to „troską o wartości tak dla nas drogie”.
Obecnie elity "wolnego świata" stanęły na krawędzi bankructwa kilku rodzajów: przede wszystkim moralnego, a skutkiem tego jest bankructwo kulturowe, polityczne i gospodarcze. Jednak janksescy misjonarze – jak nazwał ich Centus w swym tekście – nie mają ochoty tracić swej hegemonicznej pozycji. Waszyngton i jego merdające ogonem pieski tak się przejęły „krzewieniem demokracji, wolności i pokoju”, że od zakończenia II wojny światowej szerzą je ogniem i mieczem w niemalże każdym zakątku ziemskiego globu. Jak zawsze z gębami pełnymi frazesów.
Cały ten globalny cyrk odbywa się oczywiście pod szczytnymi i kłamliwymi sloganami, które kryją cyniczną grę na globalnej szachownicy, gdzie Wujek Sam rozdaje karty i jako samozwańczy sędzia wyznacza, kogo tu nobilitować a kogo strącić w przepaść.
Oczywiście nie sposób nie dostrzec, że cynizm Białego Domu i jego pomagierów przynosi pozytywne skutki uboczne: obalenie Saddama Husajna, zlikwidowanie Osamy ibn Ladena, czy też udział w likwidacji komunistycznego prezydenta Chile Salvadora Allende. Ale to tylko efekty postronne. Wykładnią główną są intencje, te zaś o całe lata świetlne odbiegają od oficjalnych deklaracji, wspieranych przez ogólnoświatowe media, które chodzą na pasku polityczno-biznesowej oligarchii.
„Wolny świat” grzęźnie w kryzysie gospodarczym, który jest efektem globalnej korupcji, służącej elitom finansowym. Demokracja amerykańska i amerykański wolny rynek już dawno zostały pogrzebane. Identycznie jest w Unii Europejskiej, którą zachodnie kręgi lewackie zamieniły w karykaturę powojennej idei zjednoczenia. Wypadało by zatem oczekiwać, że oświeceni "wolontariusze wolnego świata” zaczną sprzątać własne podwórko, zamiast wpychać wszędzie swoje brudne łapska. Ale nie. Oni nadal uważają, że zawsze mają racje. Ani im w głowie zaprzestać „misji pokojowych”!
Ostatnio zaś dowiedzieliśmy się, że jedną z przyczyn recesji strefy euro są takie kraje jak Kajmany, Panama i Dominikana, bo mają najniższe na świecie podatki, czym zachęcają europejskie firmy do kierowania tam kapitału. Rewelacja! Eurosocjalistyczny bełkot dyplomatyczny grozi, że "jeśli te państwa nie zmienią polityki podatkowej - znajdą się pod presją społeczności międzynarodowej". Nieźle! Okazuje się, że marksistowskim pogrobowcom zaczyna nie wystarczać budowa kołchozu w Europie. Marzą aby swą zarazę roszerzyć aż po Kajmany. Straszą "presją społeczności międzynarodowej". Czyli presją rozmaitych maoistów,Van Rompuyów i innych Barrosów. Wróćmy do "idei wolności" po amerykańsku.
Business as usual - jak mawiał Winston Churchill. Tak długo jankescy misjonarze będą szerzyć swe "dobrodziejstwa", aż nie wyeksploatują do cna zasobów naturalnych części Afryki i Azji. Głównie ropy naftowej. Schemat jest prosty, zawsze ten sam. Najpierw w Waszyngtonie nobilituje się dane państwo do miana bandyckiego, potem mobilizuje się sojuszników i światową opinię publiczną przy pomocy marionetek dziennikarskich, a następnie zaczyna się zaprowadzać „wolność i pokój” przy udziale rakiet balistycznych i bomb zrzucanych z samolotów.
Reszty pogorzeliska dokonują uzbrojeni po zęby „nasi chłopcy, oddający życie za nasze wartości” z US Army i oddziałów Marines. Gdy opada popiół, tworzy się marionetkowe rządy w podbitych krajach, a za rogiem czają się już globalne korporacje przemysłowe, dokonujące grabieży w białych rękawiczkach. Taki jest wymiar jankeskiej "demokracji światowej", zawsze wspieranej przez Izrael. Co bardziej złośliwi mawiają o "izraelskim ogonie machającym amerykańskim psem".
Od 1945 roku nie było chwili, aby Biały Dom nie dokonywał inwazji na rozmaite kraje. To jednak temat na osobny, obszerny tekst. Naświetlmy temat tylko ogólnie. Inwazję na Nikaraguę sfinansowali waszyngtońscy "siewcy pokoju" pieniędzmi kolumbijskich karteli narkotykowych. W Chile generał Augusto Pinochet wystrzelał komunistów w Santiago przy wydatnej pomocy „doradców” z CIA. Agenci z Langley dobrze wyszkolili Osamę, kiedy był im potrzebny do walki z ZSRR w Afganistanie. Potem – kiedy zawaliły się wieże World Trade Center w Nowym Jorku, 11 września 2001 roku – jankesi padli ofiarą swego własnego cynizmu. Podobnie było z Saddamem. Kiedy ten iracki zbrodniarz wymordował w Halabdży tysiące matek z dziećmi za pomocą gazu bojowego, jankesi mieli to w dupie, bo wtedy Husajn był im potrzebny. Był ich sojusznikiem w walce z irańskimi ajatollahami. Jednak za prezydentury George`a Busha zmienił się układ pionków na szachownicy i najechano Irak a Saddama powieszono na sznurze. Wszystko pod kłamliwym pretekstem „posiadania przez Saddama Husajna broni jądrowej”. Do dziś nikt tej mitycznej broni nie znalazł.
Podobny scenariusz ma się z Afganistanem, jednak tutaj USA miały mocne alibi – atak na WTC i „ogólnoświatową kampanię przeci terroryzmowi”. Modę na walkę z terrorem skrzętnie wykorzystał kremlowski czekista, Włodzimierz Putin, który w ramach tejże kampanii dokonał masakrycznego ludobójstwa w Czeczenii, zrównując ten kraj z ziemią. Ale moskiewskiemu kagiebiście nie wolno tego głośno powiedzieć, bo - wiadomo - interesy. Można za to sądzić serbskiego generała Radko Mladica, za masakrę w Srebrenicy, bo tu interesy roli nie grają żadnej, więc budzi się "sprawiedliwość". Niedawno „demokrację” szerzono w Libii. Nagle Muammar Kaddafi, dyktator rządzący przez 42 lata tym krajem stał się „zły”.
Przez wcześniejsze lata też nie był dobry, ale był potrzebny, a więc „nasz chłop”. Kiedy przestał być "nasz", światowe media zaczęły użalać się nad ofiarami jego zbrodniczej polityki. Teraz „zły” staje się syryjski despota i „wolny świat” rozważa powtórzenie „demokratycznego wariantu” w Persji. Wcześniej oczywiście "zły" nie był, Ta wojenna polityka wykreowała na światowe autorytety dyplomacji takie męty społeczne jak H. Kissinger, zbrodniarz wojenny, odpowiedzialny za mordercze bombardowanie Kambodży i - oczywiście - stały bywalec klubu Bildelberg, towarzystwa międzynarodowej śmietanki, prowadzącej zakulisowe gry polityczne, finansowe i medialne. Ale to już inny temat.
Barack Obama, obecny władca Kapitolu, który otoczył się kryminalistami z Wall Street – tymi, którzy są autorami światowego kryzysu finansowego – nie potrafi posprzątać własnej obory, ale bierze się za sprzątanie chlewu na Bliskim Wschodzie. Identycznie postępowali jego poprzednicy, jak choćby Bush czy Clinton. A co najlepsze, żona Clintona, senator Hillary, próbuje pouczać Węgrów i Wiktor Orbana o "demokracji". Nie pasuje jankesom obecny premier węgierski, bo się zbuntował przeciw establishmentowi. Gdyby premierem Węgier został jakiś dyrektor z Goldman Sachs wtedy było by cacy.
Przecież bankierska „demokracja” po amerykańsku powinna być wzorem dla reszty świata. Jeszcze bardziej gnoją Orbana brukselskie lewaki, odpowiedzialne za zbliżającą się katastrofę euro kołchozu. Islandia też przestała się podobać salonowym bandytom "wolnego świata" bo ten mądry naród wziął sprawy w swoje ręce, zmienił Konstytucję i odmówił spłaty korporacyjnych długów. Zabawne to wszystko.
Dawno już dowiedziono, że w amerykańskich „misjach pokojowych” trzy czwarte ofiar stanowią cywile: głównie kobiety, dzieci i starcy. Czym im zawinili? Mieli nieszczęście urodzić gdzieś na peryferiach świata. Gdyby urodzili się po drugiej stronie półkuli, nie musieli by ginąć rozrywani bombami, „niosącymi wolność uciemiężonym”. Siedzieli by przed telewizorami i słuchali bredni w CNN albo czytali bzdety w „New York Times`ie”, zajadając się sieczką z Mc Donalds`a. Niestety, nie było im to dane.
Pewnie za jakieś sto lat historia wyda sprawiedliwy wyrok na zachodnich „misjonarzy pokoju”. Po drugiej wojnie, w trakcie procesów norymberskich, nazistowskich zbrodniarzy sądzili między innymi zbrodniarze sowieccy, którzy sami winni siedzieć obok nich na ławie oskarżonych. Jednak ZSRR był w zwycięskiej koalicji antyhitlerowskiej, więc uchodził za tego „dobrego”. Minęło kilkadziesiąt lat i już inaczej patrzymy na komunizm i jego zbrodnie. My tego już raczej nie dożyjemy, ale kiedyś skończy się w świecie amerykańska hegemonia i zmieni układ sił, a wtedy scenariusz postrzegania „dobrych” i „złych” może się nieco odmienić.
Łukasz Grysiak