Ponury świat przyszłości? PostAmeryka, w której autorytarnie rządzona, pełna blichtru stolica wyzyskuje podległe jej dystrykty biedaków? Krwawy turniej, z którego żyw wychodzi tylko zwycięzca? Telewizja i telewizyjni guru dowolnie manipulujący emocjami („kulturalnej” i nie) gawiedzi? No właśnie, czyli: „Znacie? Znamy. No to posłuchajcie”.
Kadr z filmu "Igrzyska śmierci", fot. Forum Film
Można by do woli wskazywać motywy, z których utkany jest film Gary'ego Rossa (a wcześniej powieść Suzanne Collins, której jest ekranizacją) i stwierdzić, że jest to patchwork zszyty i z niezliczonych produkcji klasy B, i z szacownych dzieł Orwella czy Petera Weira. Patchwork ów, chlubiąc się budzącą sympatię nastoletnią, dzielną bohaterką (w której z kolei dopatrzeć się można bogini Diany, Robin Hooda w wydaniu żeńskim, Hermiony Granger i tłumu innych postaci) podbił dziewczęce serduszka jak świat długi i szeroki w postaci książki, a teraz uwodzi na ekranie, detronizując podobno ukochane ostatnio małoletnie wampiry. Można by to zrobić i wzruszyć ramionami, bo cóż innego począć z kolejnym eklektycznym hollywoodzkim produkcyjniakiem dla młodzieży. Trzeba jednak wcześniej oddać twórcom filmu należne honory, bo „Igrzyska śmierci” mają także niebagatelne zalety.
Lwia ich część ulokowana jest w pierwszej połowie obrazu, będącej rozbudowanym wprowadzeniem do opowieści o „igrzyskach” samych. Wprowadzenie głównej bohaterki, 16–letniej Katniss Everdeen (w jej roli zdolna, znana z „Do szpiku kości” Jennifer Lawrence) i jednoczesne pokazanie jej rodziny i świata, biedującego, górniczego 12 Dystryktu odbywa się gracko, efektywnie i efektownie, dzięki skrótowej, acz precyzyjnej scenariuszowej narracji i rozedrganym, nerwowym ujęciom kamery. Dużo dobrego dzieje się też trochę później, gdy Katniss, wylosowana, by wziąć udział w okrutnym widowisku – co roku każdy z niegdyś zbuntowanych 12 dystryktów dostarcza stolicy parę nastolatków, którzy mają walczyć z pozostałymi i sobą nawzajem – zwycięzcą jest jedyny/jedyna, która pozostaje przy życiu – wraz z partnerem trafia do Kapitolu, stolicy imperium. Ładnie rozegrany jest oczywisty kontrast między przaśnym światem biednych prowincji a zbytkiem hipsterskiej metropolii z jej okrutną elegancją i intrygami. Prowincjuszy (najprawdopodobniej przeznaczonych na rzeź) podejmuje się tam po królewsku i pokrótce szkoli do walki. Najciekawsze i najlepiej wygrane jest jednak to, iż owe przygotowania do zabawienia podnieconej widowni przypominają jako żywo polityczną kampanię, bo nie tylko mordercze umiejętności zawodników się liczą, lecz także sympatia publiczności, owocująca ważnymi bonusami podczas zmagań. Ładnie wypadają tu postaci drugiego planu – zwłaszcza Woody Harrelson jako nibycyniczny (lecz o złotym sercu) ekszwycięzca turnieju, dziś trener oraz Lenny Kravitz (jako stylista – takoż w złote serce zaopatrzony) oraz Stanley Tucci w przewidywalnej, lecz zgrabnej roli telewizyjnego celebryty prowadzącego transmisję całej imprezy.
A potem? A potem zaczyna się krwawa normalka, bo przecież dzieciaki muszą się jakoś wymordować, a bohaterka całe to mordowanie przeżyć, w dodatku sama mordując tyle, co kot napłakał, bo gdyby mordowała więcej, jakże byśmy ją lubili i jej kibicowali. Jak sobie pani pisarka i państwo filmowcy poradzili z tym dość karkołomnym zadaniem, to sobie Państwo Widzowie sami zobaczą i ocenią, czy sprytnie. Albo i nie zobaczą, żyjemy wszak w wolnym kraju. Uprzedzić należy, że książka jest w trzech tomach, więc w najbliższych latach pooglądamy sobie Katniss (jeśli pooglądamy) jeszcze przez co najmniej cztery bite godziny. Może warto zacząć się przyzwyczajać. Zresztą, to całkiem mądra i dzielna dziewczyna. Tak więc, złego nie pamiętając, dobre chwaląc przyznajemy jej i jej starszym kolegom cztery gwiazdki.
Marcin Sendecki
Źródło: Portalfilmowy.pl