Wakacje dobiegły końca. Mam nadzieję, że udało Wam się choć trochę odpocząć lub przynajmniej planujecie wyjazd do ciepłych krajów zimą ;) Ja w ostatnim czasie miałam trochę życiowych zawirowań. Bardzo potrzebowałam spojrzeć na swoją rzeczywistość z zupełnie innej perspektywy. Z tego też powodu (i ciekawości) postanowiłam, zamiast leżeć plackiem na plaży, zostać na 10 dni Forest’em Gump’em – wybrałam się na pielgrzymkę. Akademicką :) Nie bez obaw, ale z otwartym umysłem. I znalazłam to, czego szukałam. Poniżej podsumowanie tego czasu. Ku refleksji lub bardziej uciechy. Wybierzcie sami. Enjoy :)
Oczyść bagaż, serce i umysł.
Kiedy wyruszamy w nieznane nie wiemy co nas spotka, ale by poczuć się bezpieczniej staramy się przewidzieć WSZYSTKO. A potem próbujemy upchnąć to w bagażu :) Już 3 dni przed wyjazdem chodziłam ze stresem jak nakręconą papuga na ramieniu powtarzając w nieskończoność listę spakowanych rzeczy. I zastanawiając się czy to na pewno WSZYSTKO. Nigdy nie byłam na pielgrzymce, nikt ze znajomych też nie był więc miałam mgliste wyobrażenie o pielgrzymowaniu. Czytałam o tym w internecie :)
Początek był uroczy – wyruszyliśmy w piękny, słoneczny dzień. Czyste, niebieskie niebo, entuzjazm i roześmiane twarze wkoło. Kolorowy tłum wyruszający z Placu Zamkowego. Kilka kroków dalej pierwsza sympatyczna niespodzianka – mnóstwo osób stojących na trasie czy to w oknach, czy na ulicy, serdecznie do nas machających. Starsze panie wzruszone, z oczami pełnymi łez. Pamiętam, że trochę mnie zaskoczyła skala tego wzruszenia, ale długo się nad tym nie zastanawiałam. Byłam w euforii – 10 dni na przemyślenia, medytację i to nie byle jaką bo w Drodze. Do tego poznawanie nowych ludzi, tak różnych od tych których spotykam na co dzień. Może tylko te ryczące megafony w tle były wkurzające :)
Pierwszy dzień był trudny, nadal jednak nie opuszczał mnie dobry humor. Byłam co prawda poparzona przez słońce – wyglądałam jakbym założyła wściekle czerwoną kominiarkę i długie rękawiczki, a stopy bardzo dokuczały, ale czekała mnie kolejna nowość – spanie w stodole na sianie! Wieczorem okazało się, że nie mam miski do mycia (a śpiwór nie jest odpowiedni), jednak to nie miało znaczenia bo i tak nie miałam siły się umyć – chyba że bym poszła po wodę na kolanach. Stopy odmówiły mi posłuszeństwa, mimo to byłam z siebie dumna. Pierwszy – najgorszy dzień miałam za sobą. Tak przynajmniej sądziłam…
Drugi dzień rozpoczął się wcześnie – o 5. Po pobudce megafonem nie wiedziałam gdzie jestem. W ciągu kolejnych 15 minut planowałam wszystkich zabić. W końcu odzyskałam humor i zaczęłam się zbierać – udało mi się umyć zęby i ubrać, ale nie zdążyłam zjeść. Zauważyłam też, że nasiliły się dziwne spojrzenia na moje ukochane zielone tenisówki. Buty miałam wygodne, rozchodzone, nie obcierały mnie, ale stawy i kości bardzo bolały. Jakbym w ogóle nie odpoczęła w nocy. Starałam się iść po trawie. Ludzie nadal ustawiali się na trasie i machali, bardzo dodawało to otuchy. Czym mogli częstowali. Codziennie mieliśmy przerwę obiadową i byliśmy zapraszani przez lokalne parafie na posiłek. Od razu wyjaśniam – to nie było Raw food, oj nie :) Starałam się, aby chociaż nie jeść produktów odzwierzęcych. Tego dnia szliśmy jako ostatnia grupa, na obiad zostały tylko białe bułki. Byłam strasznie głodna – zjadłam ich z 5. Pomału docierało do mnie, że to szkoła przetrwania, a nie przeżycie duchowe. Robiło się coraz ciężej. Bolące nogi, piekąca poparzona słońcem skóra, ogromne pragnienie – w domu dużo piję, na szlaku, aby podręczny plecak nie ważył za dużo zabierałam minimalną ilość wody, do tego szalejący żołądek.
Po południu była ulewa, brodziliśmy w błocie, płaszcz przeciwdeszczowy ciążył jak żagiel na wietrze. Jednak jak doszliśmy na nocleg niektórzy tańczyli. Ja nie miałam siły przebrać się do spania.
Trzeciego dnia pobudka była przed 5. Wszyscy się cieszyli, że krótka trasa – ok 25 km. Przeciągałam moment wstania jak tylko mogłam. W końcu założyłam swoje zielone tenisówki i wyszłam na szlak. Znowu miałam wrażenie, że nogi w ogóle mi nie odpoczęły. Od rana było bardzo ciężko. Nie mogłam sobie nawet wyobrazić całego odcinka jaki mieliśmy przejść tego dnia. Liczyłam czas od postoju do postoju (jakże naturalnie przyszła mi filozofia Kaizen ;)). Idąc, czułam każde uderzenie stopy o asfalt aż w mózgu. Pod koniec dnia miałam wrażenie, że ktoś amputował mi stopy i idę na kikutach. Ostatni odcinek szłam już płacząc. Nigdy bym nawet nie przypuszczała, że stawy i kości mogą tak boleć. Podjęłam decyzję by wracać. Już wiedziałam – moje ukochane zielone tenisówki miały za cienką podeszwę. Siedziałam nad swoim misternie spakowanym bagażem i nie wiedziałam czy śmiać się czy płakać. Jedyne czego tak naprawdę potrzebowałam to odpowiednie buty. A właśnie im poświęciłam najmniej uwagi. Co za paradoks. W zgiełku dobierania kolorów ubrań, akcesoriów do makijażu i innych pierdółek, nie zadbałam o najważniejsze…
Poszłam zgłosić do Porządkowej (Marta pozdrawiam :)), że wracam. Zapytała: „Jesteś pewna?”, odpowiedziałam: „Tak”. Potem odpoczęłam i rozbiłam namiot – nigdy nie spałam pod namiotem, a skoro miała to być moja ostatnia noc tej wyprawy pomyślałam, że to najlepsza okazja :) W końcu położyłam się w namiocie – co za ulga. Byłam ja i ziemia pode mną. Nie pamiętałam kiedy ostatnio miałam tak czysty umysł…
Deszcz cholerny czy zbawienny?
Zaczęło delikatnie padać. Zrobiło się jeszcze przyjemniej, niemal zasnęłam. Po kilkunastu minutach deszcz się wzmógł. Zerwał się też porywisty wiatr. Obserwowałam z rosnącym niepokojem jak ściany namiotu niebezpiecznie się uginają (był nowy, jeszcze niewypróbowany). Kilka minut później było oberwanie chmury, ale namiot trzymał się dzielnie. I kiedy już miałam odetchnąć z ulgą okazało się, że jednak przecieka. Bardzo intensywnie padało, zanim się obejrzałam namiot był podtopiony – zdążyłam uratować śpiwór, ale torba z ubraniami już pływała. Wiedziałam, że muszę wyjść, nie wiedziałam tylko jak ;) W końcu rozsunęłam zamek i… myślałam, że ktoś mi chlusnął wiadrem wody w twarz. Straciłam na chwilę oddech. Potem pobiegłam do pobliskiej altanki. Wewnątrz tłoczyło się już sporo osób – okazało się, że do jednego z pielgrzymów przyjechała rodzina z prowiantem, dostałam gorącą herbatę, kanapki z domowym dżemem i… możliwość wrócenia do domu, bo rodzina była z Warszawy :)
Wszystko to kwestia charakteru i siły intencji.
Oprócz rodziny, która przyjechała do jednego z pielgrzymów w altance były też siostry „weteranki” (na pielgrzymce zamiast pan/pani mówi się bracie/siostro, aby podkreślić rodzinność grupy i zmniejszyć dystans między uczestnikami) – jedna była 21 razy na pielgrzymce, druga 11, trzecia 8. Kiedy dowiedziały się, że mam złe buty i chcę wracać jedna z nich powiedziała: „Mogę ci pożyczyć buty, które od 6 lat zabieram ze sobą i za każdym razem pożyczam osobie będącej pierwszy raz. Wszystkie te osoby doszły na Jasną Górę. Nazywam je Sandały Debiutantek. Ale musisz naprawdę chcieć. Wszystko to kwestia charakteru i siły intencji z jaką idziesz”. Druga dodała: „Wiele osób przeżywa kryzys 3-go dnia. Jak teraz wrócisz będziesz miała niesmak i poczucie porażki. I nawet nie próbuj się okłamywać, że spróbujesz następnym razem”. Trzecia, niby żartem, rzuciła: „Moja 10-letnia córka idzie, a ty chcesz się poddać? NAPRAWDĘ?!”. Siedziałam na huśtawce ogrodowej w altance, lał deszcz, byłam przemoczona i niewyobrażalnie zmęczona, ale wkurzyły mnie :) Przymierzyłam Sandały Debiutantek, nie zaskoczę Was chyba – okazały się idealne. Wiedziałam, że pójdę dalej. Rodzina z Warszawy odjechała. A ja zaczęłam się przygotowywać na noc w altance – w stodole nie było już miejsca bo ją też podtopiło.
Tej nocy nawet nie zmrużyłam oka – prawie zjadły mnie komary, z jednej strony miałam kojec z psem, który ujadał przy najmniejszym szmerze, z drugiej strony altanki spała siostra chrapiąca jak traktor, a w oddali słychać było imprezę odbywającą się w pobliskiej remizie. Nie miało to jednak znaczenia. Wiedziałam, że cokolwiek się wydarzy dotrę do celu. Jak często zapominamy jaka siła w nas drzemie. I jak bardzo osłabiają nas wątpliwości…
Droga.
Czwartego dnia ból nóg poszedł w zapomnienie jak deszcz z poprzedniego dnia. Okazało się co prawda, że mam asfaltówkę – uczulenie na asfalt, ale przechodziłam je wyjątkowo łagodnie. Pojawiło mi się na łydkach kilka czerwonych kropek, jak po ukąszeniu komara. A były osoby które miały je w wersji bardzo swędzącej lub jako bąble wypełnione płynem. Zamalowali mi całe łydki pastą odczulającą. Wyglądałam jak piłkarz w długich, białych skarpetach. Tworzyły one wyjątkowo ciekawy zestaw z poparzoną słońcem, wściekle czerwoną twarzą i rękami :)
Kilkakrotnie czytałam, że pielgrzymka jest jak życie. Interpretowałam to jako zgrabny symbol. Jednak kiedy mogłam się w końcu skupić na duchowym aspekcie pielgrzymowania odkryłam, że dosłownie tak jest. Kiedy wędrujesz musisz patrzyć pod nogi, być tu i teraz, bo inaczej się przewrócisz. Czasami możesz na chwilę spojrzeć daleko przed siebie, wybiec myślami w przyszłość. Jednak niemal niemożliwe jest iść i oglądać się za siebie. Oczywiście możesz wyjść z nurtu grupy na pobocze i przystanąć, ale później musisz to nadrobić lub zostaniesz sam.
Jeśli chcesz, naturalnie możesz iść na końcu. Być może świadomie to wybierasz – nie chce Ci się. Jednak odcinek do przejścia jest dla wszystkich taki sam – czy to dla tych idących na początku, czy na końcu. Ale to ci z przodu szybciej odpoczną. Nieważne jak długo odkładasz coś w życiu na później. I tak musisz to zrobić…
Radością dziel się ze wszystkimi, ale uważaj przy kim narzekasz.
To jedna z najważniejszych rzeczy jakiej nauczyłam się na pielgrzymce. Trzeciego dnia kiedy miałam kryzys, szłam płacząc, kilka osób podeszło do mnie i nie zauważając co się ze mną dzieje narzekało na swoją sytuację. Z każdym słowem czułam, że ten ktoś dokłada mi kilogramowy kamień do plecaka. Sama ledwo szłam, a mimo to musiałam dźwigać ciężar niedogodności czy cierpienia tych osób. To było nie do zniesienia. Od tego czasu staram się nie narzekać i nie wałkować negatywnych aspektów danego wydarzenia jeśli nie ma to na celu poprawienia sytuacji. Pamiętaj – każde słowo narzekania to kilogramowy kamień, który podrzucasz sobie lub komuś.
Podaj dalej.
Szukając pozytywnych osób zauważyłam, że jedna z sióstr idzie w okropnych butach – plecionkach z plastikowych pasków na cieniusieńkiej podeszwie. Patrząc na nią znowu poczułam ból stawów i kości sprzed kilku dni. Podeszłam i bez owijania w bawełnę zaoferowałam swoje zielone tenisówki. Była wzruszona, że ktoś się domyślił. Zachęciłam ją do popytania czy ktoś nie ma jeszcze lepszych. Wieczorem przyszła by się pochwalić, że pożyczyła od jednej z sióstr buty w idealnym rozmiarze i grubą podeszwą. Następnego dnia obie tańczyłyśmy przed zejściem na nocleg :)
Mundur generała, akordeon na pustkowiu i 3 jabłka.
Ludzie stali prawie na całej trasie naszego przemarszu. Czym więcej wysiłku wkładaliśmy w pielgrzymowanie, tym więcej życzliwości dostawaliśmy. W trakcie pierwszych trzech dni trudno mi było się uśmiechać i machać. Potem niemal nie opuszczałam ręki. Starsze panie prosiły o modlitwę, niekiedy o zaniesienie intencji. To niesamowite jaką siłę daje ciepło ludzkich serc zamknięte w prostych gestach. Jak na przykład wtedy gdy, przechodziliśmy przez malutką wioskę – jeden z gospodarzy, bardzo wiekowy człowiek, ubrał się w mundur z licznymi odznaczeniami i salutował z szacunkiem kiedy przechodziliśmy. W innym miejscu, mogłoby się wydawać na pustkowiu, aż po horyzont nie było żadnych zabudowań, spotkaliśmy starszego pana grającego na akordeonie by umilić nam choć kawałek drogi. Ja osobiście nigdy nie zapomnę 2 małych chłopców, którzy stali przed zaniedbanym gospodarstwem i na małym stołku mieli 3 jabłka. Nikt się nie częstował mimo ich usilnego zapraszania. Podbiegłam do nich z kilkoma siostrami. Miny chłopaków jak przybijaliśmy piątkę – bezcenne :)
Nie sądź po pozorach.
Przyznam, że wyruszając na pielgrzymkę najbardziej obawiałam się oglądania sytuacji zwierząt na wsiach. Były psy na łańcuchach, ale mniej więcej tyle samo było w kojcach. Nie wiem od czego to zależy, ale zauważyłam, że najczęściej w jednej wsi są albo jedne albo drugie. Na postojach starałam się rozmawiać z gospodarzami. Mówiłam im też o GMO. Dość zaskakujące było to, że mijaliśmy dużo więcej pól z kukurydzą, niż zbożem.
Podczas jednego z ostatnich noclegów wydarzyło się to czego najbardziej się obawiałam. Niosłam akurat bagaż do gospodarstwa w którym mieliśmy nocować kiedy podbiegł do mnie pies. Był ślepy na jedno oko (rana zapaskudzona) i miał obgryzione, zakrwawione ucho. Poszłam do gospodarzy, którzy nas gościli z pytaniem czy nie chcieliby go zaadoptować. Zaoferowałam, że będę przesyłać im karmę i opłacać weterynarza byle tylko się nim opiekowali (na podwórku stał kojec z dwoma pięknymi, zadbanymi psami). Odmówili. Poszłam więc do mniemanego właściciela psa. Okazał się nim starszy pan. Na podwórku było kilka psów i kotów. Rozmawialiśmy ze 3 godziny. Poznałam historię wszystkich zwierząt jakie miał. Ludzie podrzucali mu chore lub stare psy, koty, nawet ktoś królika mu przerzucił przez płot. Zwierzaki go uwielbiały, łasiły się, zaczepiały do zabawy. Pies, którego zobaczyłam był na wpół dziki, przychodził do nich jeść, ale z wystawionej budy nie chciał korzystać. Nawet zimą. W takim stanie wrócił z ostatniej wycieczki, najprawdopodobniej został pogryziony. Próbowaliśmy go złapać żeby mu przemyć rany, ale niestety się nie udało. Wzięłam adres tego człowieka żeby wysłać mu karmę dla zwierząt, leki, filc do obicia bud na zimę. I czekoladki – w podziękowaniu za to co robi :)
Dla wszystkich wystarczy.
Pielgrzymka mimo, że pełna pozytywnych ludzi i życzliwych gestów, nie jest wolna od typowych wojenek „moje vs. twoje”. Było to szczególnie widoczne przy ustalaniu kto gdzie nocuje. Mniej więcej w połowie pielgrzymki zorientowałam się, że dla wszystkich zawsze wystarczy miejsca. Kiedy trwała, niekiedy burzliwa :), wymiana zdań między siostrami siadałam na torbie i czekałam aż wszystkie się ulokują. I wiecie co? Miałam najfajniejsze miejsca do spania :) Ile energii na co dzień poświęcamy w zajęcie odpowiedniego miejsca – w autobusie (tutaj przypomina mi się scena z „Dnia Świra”;)), kolejce, restauracji. A ostatecznie i tak nie jesteśmy zadowoleni, bo z zasady – ci obok mają lepiej…
Naucz się prosić.
Pielgrzymując dużo wyraźniej widać jak ważne jest dawanie i branie. Jednak nie na zasadzie wymiany – co oznacza, że musisz się nauczyć prosić, ale i odczuwać czystą wdzięczność, bez automatycznego ofiarowywania czegoś w zamian. Osobiście nie wiem co jest trudniejsze ;) Cóż, jestem jedynaczką, do tego perfekcjonistką. Niezależność zawsze była ważną cechą mojego charakteru – choć przyznaję, czasem głupio pojmowana. Bardzo trudno mi było prosić by ktoś mi coś dał lub pożyczył. Szczególnie, że na pielgrzymce w przypadku kilku rzeczy musiałam prosić codziennie. I ta wewnętrzna walka kiedy nie mogłam dać w zamian nic więcej poza zwykłym „dziękuję”. Jak łatwo zapominamy, że tak naprawdę wszyscy jesteśmy połączeni. Nie ma znaczenia, że nie odwdzięczę się tej samej osobie. Podam dalej :) Koło dawania i brania zatoczy kolejny krąg.
Ja ofiarowałam, czy mi ofiarowano?
Pielgrzymka dobiegała końca. Tak jak powiedział jeden z braci – grawitacja działała odwrotnie. W pierwszych dniach byłam bardziej zmęczona niż po 10 :) Sandały Debiutantek jeszcze raz się sprawdziły. Maszerowałam na Jasną Górę pod rękę z siostrą, która też pożyczyła buty. Trudno mi opisać radość jaka nam towarzyszyła. Śpiewałam na cały głos, choć normalnie czuję się zmieszana kiedy mam coś powiedzieć publicznie. Przyglądałam się twarzom innych pielgrzymów – tak wielu mi pomagało, dodawało otuchy, obdarzało swoim entuzjazmem.
Klękając przed Wizerunkiem Matki byłam ogromnie wzruszona. Wytrwałam. Poznałam tyle wspaniałych sióstr i braci. Moje serce rozsadzała wdzięczność, za gospodarzy, którzy użyczyli nam kąta mimo, że czasem nie mieli warunków, za przygotowujących posiłki, za okazujących życzliwość na trasie. To wszystko ofiarowywałam w intencjach z jakimi szłam. I tylko jednego nie byłam pewna – czy faktycznie to ja ofiarowywałam, czy to mi ofiarowano… :D
Powrót do domu był poruszający – ciepła woda w kranie, łóżko, koktajl ze szpinakiem, zielony sok, twarze bliskich, spacer z moim wiecznie zasmarkanym psem Rudym :)
To nie jest oczywiste.
Monika Trawińska
rawolucja.pl