Weekend w Cannes nie szczędził festiwalowiczom ekstremalnych przeżyć. Na szczęście fantazją wykazała się nie tylko pogoda, która zesłała na francuską riwierę deszcz i porywisty wiatr. W salach kinowych było równie ekstremalnie.
Anna Tatarska: Mimo, że film
„Antiviral” nie bierze udziału w
Konkursie Głównym był jednym z bardziej wyczekiwanych tytułów. Wszyscy zastanawiali się, czy pierwsza fabuła
Brandona Cronenberga będzie podobna do filmów jego ojca, czy uda mu się stworzyć własną jakość?
Anna Bielak: Byłoby o niebo bardziej interesująco, gdyby obaj
Cronenbergowie: Brandon i David starli się w walce o
Złotą Palmę! Może jednak dobrze, że tak się nie dzieje, bo sądzę, że to jeszcze nie jest czas na to, by Cronenberga Juniora traktować jako dojrzałego twórcę. Debiut Brandona potwierdza, że jabłko spada niedaleko od jabłoni. W co drugiej recenzji jego filmu pojawiały się stwierdzenia, że obu reżyserów na poziomie genów łączy zainteresowanie podobnymi motywami. Obaj badają ciała, deformują je, dręczą i eksplorują jego możliwości. Młody reżyser w „Antiviralu” opowiada futurystyczną historię o fanach, którzy za wszelką cenę chcą się upodabniać i przeżywać to samo co celebryci z pierwszych stron gazet. Pozwalają wstrzykiwać sobie wirusy infekcji, z jakimi zmagają się ich idole i zjadają na obiady steki przyrządzone z mięsa wyhodowanego na bazie próbek pobranych z ciał ich idoli. W oczach Cronenberga juniora sława jawi się jednak jako choroba, więc ci którzy chcą jej zakosztować, muszą się przygotować na walkę z fizycznymi objawami schorzenia. Akcja rozgrywa się więc w obrębie czterech ścian kliniki. Jej głównym bohaterem jest jej pracownik,
Syd (Caleb Landry Jones), który sprzedaje ludziom wrażenia i sam popada w iluzje, z którymi nie będzie umiał wygrać. „Antiviralu” jest jawną krytyką wielkiego świata, nie jest jednak reżyserskim popisem Brandona Cronenberga, bo to aktor
Caleb Landry Jones kradnie film. Lubię takich złodziei.
"Antiviral", for. FdC
AT: Rozmawiałaś z Cronenbergiem o jego filmie. Jakie wrażenie wywarło to spotkanie?
AB: Niestety, nie najlepsze. Nie mogę się pozbyć wrażenia, że zrobił on film zupełnie intuicyjnie. Nic w tym złego, ale w momencie, gdy reżyser decyduje się na otwartą, krytyczną wypowiedź, która powinna być ostra jak nóż wbijany w plecy show biznesu, wypadałoby mieć świadomość używanych przez siebie narzędzi. Rozmowa z Cronenbergiem niestety potwierdziła moje przypuszczenia, że nie jest jeszcze on ukształtowanym twórcą. To raczej młody badacz, który szuka wyjścia z domu i póki tego nie zrobi, będzie składał hołd ojcu, który niewątpliwie obudził w nim twórcze pasje.
Nie zawsze natomiast pasjonuje mnie dobór tytułów pokazywanych w ramach
Tygodnia Krytyki. Za każdym razem klucz zdaje się nieco inny, a wśród proponowanych filmów zdarzają się i te całkiem nieudane. Mimo to zawsze znajduję perełkę, dla której warto było śledzić całą sekcję. Ty masz już swoją?
AT: Najoryginalniejszym i najdojrzalszym jak dotąd filmem było „
Broken” Rufusa Norrisa, o którym już dyskutowałyśmy. Jednak w międzyczasie pojawiło się jeszcze jedno światełko w tunelu.
„Au galop” (czyli: „W biegu/pośpiechu”), debiut aktora
Louisa-Do de Lencquesainga (znamy go choćby z
„Polisse”) to film, który bezapelacyjnie wygrywa nagrodę w kategorii „najbardziej absurdalny tytuł”. Bo, jakby na przekór sugestii w nim zawartej tempo jest tu wolne, refleksyjne, a wielowątkowa narracja meandruje dopasowując się do rytmu krążących po głowie bohaterów myśli. Główną rolę gra sam autor – jego postać to czterdziestokilkuletni pisarz Paul, samotnie wychowujący córkę (świetna w tej roli córka reżysera, Alice). W pewnym momencie mężczyzna poznaje piękną, emanująca ciepłem Adę (
Valentia Cervi) i od razu wie, że ta znajomość to obietnica czegoś więcej. Ale jest problem – kobieta ma córkę i narzeczonego, z którym planuje ślub. Wbrew sensacyjnym oczekiwaniom, jakie może wzbudzać taki punkt wyjścia, widz nie dostaje jednak granej na wysokim „C” historii wzlotów i upadków. Wyobrażam sobie, jak polski film poradziłby sobie z takim zadaniem i widzę patos, łkanie i rwanie włosów z głowy. W „Au galop”, mimo obecnych w nim ważkich tematów takich jak zdrada, szczerość, pożądanie dominuje jednak wyciszony spokój, zgoda na poddawanie się losowi, pokora przed wyborami serca. Francuska rzeczywistość, będąca tłem dla filmu, rządzi się całkiem innymi prawami, niż ta polska, otaczająca nas na co dzień. Na przykład relacja ojca z córką jest tu dojrzała bo pełna zaufania i wzajemnej zgody na błędy, pozbawiona niepotrzebnej pruderii czy odgórnie nałożonych nakazów. Paul akceptuje wybory córki, także te seksualne, rozmawia z nią o jej wątpliwościach zamiast reagować atakiem paniki i zakazami. Między nimi jest przyjaźń, która daje bliskość, nieporównywalna z niczym innym. W filmie pojawia się także wątek śmierci i śmiechu jako niekiedy jedynej możliwej na nią reakcji. Jednak takie podejście nie bagatelizuje majestatu tego zjawisk, a raczej odbezpiecza ten dramatyczny ładunek, daje bohaterom autonomie w wyborze drogi żałoby.
AT: Canneński czerwony dywan przeżył w sobotę najbardziej chyba w tej edycji zmasowany atak gwiazd. Na premierze
„Lawless” Johna Hillcoata (film ma już polskiego dystrybutora) pojawili się
Shia LeBouf, Tom Hardy, Jessica Chastain i Mia Wasikowski oraz
autor scenariusza Nick Cave. Pamiętam swój zachwyt po
„Propozycji”, pełnometrażowym debiucie Hillcoata. Potem była
„Droga” - mniej kompletny, ale momentami diabelnie fascynujący film, z magnetyczną rola Viggo Mortensena. Jednak ostatnie dzieło Australijczyka nie wzbudziło w Cannes zachwytu, a najczęściej pojawiające się w kuluarowych dyskusjach określenia to „poprawny” i „nijaki”. Czy Twoje wrażenia były podobne?
AB: Muszę uczciwie przyznać, że to świetnie zrealizowany western z fantastycznymi kreacjami aktorskimi, dynamiczną akcją, i ciekawym połączeniem tragedii i żartobliwego tonu. Jednak film nie poruszył mnie w żaden sposób i jedyne, co mogę zrobić to zgodzić się z tymi opiniami.
AT: W konkursowej rozgrywce pojawił się jednak film, który nie tylko nikogo nie rozczarował, ale wielu zachwycił.
AB: Czyli canneńska widownia otrzymała dokładnie to, czego się spodziewała po twórcy miary
Michaela Haneke.
„Miłość” to film, którego nie powinno się streszczać, bo odbierze mu się tym wszystkie walory, które sprawiają, że jest dziełem wybitnym. Wystarczy poprzestać na zaznaczeniu, że to opowieść o dwójce starszych ludzi, którzy znaleźli się u kresu swoich dni. To historia, której trzeba zaufać i z jaką trzeba zostać aż do końca – tak jak z bohaterami
„Siódmego kontynentu”, jednego spośród najbardziej wymagających, ale i najlepszych filmów austriackiego reżysera.
"Love”, fot. FdC
AT: Ciekawe, że tytuł
„Love” maja obie austriackie produkcje biorące udział w wyścigu o Złotą Palmę. Zarówno
Ulrich Seidl w
„Paradise: Love” jak i Haneke w „Miłości” wychodzą ze swojej bezpiecznej skorupy, otwierają się także na te cieplejsze, czulsze emocje. Seidl czyni to tylko powierzchownie, natomiast Haneke zdecydowanie „poszedł na całość”, realizując najbardziej „ludzki” film w swoim dorobku. Oswoił wdrukowany w naszą podświadomość paniczny lęk przed umieraniem. Zrobił to oczywiście w charakterystyczny dla siebie sposób, nie usiłując lukrować widma nieuchronnego końca. Po prostu powiedział – a raczej pokazał – że to się stać musi, że się stanie. E
mmanuelle Riva i Jean-Louis Trintingant, legendy francuskiego kina, opowiedzieli tę brutalną, ale pełną bolesnej czułości historię o odchodzeniu w sposób, który zapiera dech w piersiach. Przed tym filmem nigdy nie pomyślałabym, ze mogę to powiedzieć, ale teraz już wiem: kto chce wiedzieć co kryje się za sakramentalna przysięgą bycia ze sobą „w zdrowiu i chorobie, póki nas śmierć nie rozłączy” powinien obejrzeć „Miłość” Michaela Haneke.
Na koniec chciałam jeszcze uczciwie odnotować, że nasze dotychczasowe wrażenia zdają się wybitnie rozmijać z odczuciami oceniających Konkurs główny dziennikarzy, którzy tworzą ranking ocen dla festiwalowego wydania branżowego
magazynu „Screen".
„Beyond the hills” Cristiana Mungiu i
„Rust and Bone” Jacquesa Audiarda, które spotkały się z naszą chłodną reakcją to jak dotąd ich faworyci, podczas gdy niepozbawiony wad, jednak według nas bardzo dobry '
Paradise: Love” Ulricha Seidla ma drugi od dołu wynik.
AB: Szanujmy autorytety, ale nie bójmy się mieć własnego zdania. A kto miał lepsza intuicję okaże się, kiedy poznamy werdykt.