Było ich trzech: pierwszy – wrażliwy artysta, ale pozbawiony zmysłu analizy; drugi – intelektualista, lecz bez nerwu i wizji; oraz trzeci, który miał szczęście posiąść wszystko naraz. O kim mowa? To kontrowersyjne zestawienie autorstwa Zygmunta Kałużyńskiego dotyczy polskich reżyserów z jednego pokolenia. Pierwszy to Andrzej Wajda, drugi Krzysztof Zanussi, a trzeci? Najmniej sławny z całej trójki, tajemniczy, wciąż inspirujący – Jerzy Kawalerowicz.
Jego szczególną rolę opisuje dokument o zmysłowym tytule:
„Whisky z mlekiem” (postuluję, aby od tej chwili serwować ten drink w lokalach użyteczności kulturalnej) w reżyserii
Kacpra Lisowskiego. Złożony z kilku wątków wybranych z twórczości artysty, został przygotowany jako część wystawy w Muzeum Kinematografii w Łodzi. Na festiwalu funkcjonuje jako odrębna całość, lecz uzupełniają go eksponaty (
tutaj możecie obejrzeć galerię plakatów z wystawy). Ten niespełna godzinny film uderza niezwykłym wyczuciem wizualnym. Już sam fotos obrany za plakat – portret mężczyzny z błyskiem w oku, namiętnym spojrzeniem spod cylindra i krzaczastych brwi, z orlim nosem, mięsistymi wargami – może powołać do życia legendę. Przepowiadam, że po „Whisky z mlekiem” kilku młodych widzów na pytanie o ulubionego reżysera odpowie: Kawalerowicz.
Odliczał życie od filmu do filmu. W nich miał siedemnaście żyć. Jednak w środowisku zapisał się przede wszystkim jako
szef zespołu „Kadr”. Charyzma, lojalność i oddanie tej funkcji było i wciąż jest najbardziej cenione. Dzięki niemu powstały filmy
Munka, Wajdy, Morgensterna. Jego własne zaś traktowano jako odrębne zjawisko, niezwykle interesujące, lecz z trudem dające się wpisać w obowiązujące kierunki czy nurty.
„Pociąg”, „Matka Joanna od Aniołów”, „Śmierć prezydenta”, „Austeria” nie były w pierwszym odruchu stawiane na równi z największymi dokonaniami polskiego kina, choć ocierały się o Złotą Palmę w Cannes czy Oscara. Może wydawały się obce? Pozbawione symbolizmu narodowego, różniące się od siebie stylistycznie, nastawione same na siebie czyli formę. Do każdego tytułu reżyser wynajdywał ją na nowo, niczym otoczony dziś kultem
Stanley Kubrick. Niegdyś ten brak profilu sprawiał, że wątpiono w przynależność twórców do kina autorskiego. Obecnie z tych właśnie powodów dzieła Kawalerowicza mogą być ponownie oglądane.
Odrestaurowane cyfrowo, z powrotem na wielkim ekranie zadziwiają nadzwyczajną świeżością. Nie dotyczą spraw bieżących, nie poddają gotowych rozwiązań, nawet w poetycki sposób. Wyrastają ściśle z literatury, nie na sposób epicki, lecz skupiając się na filmowym widzeniu. Jak pisze
Jerzy Toeplitz, gdy reżyser opowiadał mu „Matkę Joannę od Aniołów” „najbardziej go bawiło, że, na przykład, bohater wygląda przez okno i lufcik się na wietrze telepie i raz ten bohater widzi w szybie swoje odbicie, raz ciemność za lufcikiem”.
Mówiono o Kawalerowiczu, że ma obiektyw w oku. Rzucił studia malarskie na rzecz kursu filmowego – czy to z powodów ekonomicznych, czy z ambicji (w „Whisky...” pada zdanie: „wiedział, że był gorszym malarzem niż jego ówczesna żona”), nieistotne. Kompozycję kadrów, opowiadanie o tym, kto co widzi i jak jest widziany, doprowadził do perfekcji. Współpracujący z nim operatorzy:
Jerzy Wójcik i Jan Laskowski wspominają słynne scenopisy z rozrysowanym każdym ujęciem. W inscenizacji na planie niewiele dawało się zmienić, lecz efektem była perfekcyjna, integralna forma.
Kadr z filmu "Matka Joanna od Aniołów", fot. Fototeka Filmoteki Narodowej
Wyłania się ona z filmu Lisowskiego. Pieczołowicie dobrane obrazy z
„Celulozy” – tłumu, robotników śpiewających na tle kominów fabryki, ekspresyjnych zbliżeń twarzy – udowadniają związki z neorealizmem. W przesuwających się, bezludnych przedziałach „
Pociągu” eksponowane są martwe natury przedmiotów, a za oknami roztacza się drgająca powierzchnia morza. W
„Prawdziwym końcu wielkiej wojny” kamera kręci się wraz z bohaterem wokół własnej osi, a tańczącemu na szkle wyrasta przed oczyma to wnętrze mieszkania, to pole, gdzie wokół w pasiakach podrygują więźniowie. Kawalerowicz szukał nowatorskich rozwiązań wizualnych i w dokumencie, wyreżyserowanym przez utalentowanego operatora, znajdziemy na to liczne dowody.
Film nie zasłania się anegdotą, choć cytuje ich parę, jak tę o dzwonie w
„Matce Joannie od Aniołów”, odlanym w całości po to, by
Jerzy Wójcik sfotografował tylko jego obrzeże i serce, a finalnie puszczonym w ruch w całkowitej ciszy. „Whisky...” wyjaśnia też kilka trików filmowych, po których poznać prawdziwego mistrza. Sześciometrowe dechy na których huśtano wagony w „
Pociągu”, symulując jazdę i wyświetlając na okna przedziałów ruchomy obraz z trzech projektorów. Ziarna bawełny spuszczane po strunach uniesionego Steinway'a, by oddać abstrakcyjne dźwięki pustyni w
„Faraonie”. Rozjeżdżanie wozem z końmi drogi do „Austerii” - dzień w dzień przez dwa tygodnie, żeby wyglądała na uczęszczaną. Dziś trudno sobie wyobrazić sobie taką dbałość o szczegół, bezinteresowność, tyle dni zdjęciowych. Styl pracy Kawalerowicza rozpędza wyobraźnię.
„Literatura jest dla mnie pełniejszym opisem ludzkim losów i charakterów. Zawsze była stymulatorem twórczości. Jeśli czegoś poszukiwałem, znajdowałem to właśnie w literaturze” - mówił w jednym z wywiadów.
Neverly, Prus, Zawieyski, Tołstoj, Iwaszkiewicz – to tylko kilku z adaptowanych przez niego autorów. Umiejętność przekładu obrazów literackich na język filmowy sprawiała, że Kawalerowicz był ceniony przez pisarzy.
Tadeusz Konwicki głęboko angażował się w pracę w „Kadrze”. „Po jego uwagach wychodziło się i dokręcało to, co powiedział” - relacjonuje tu
Jan Laskowski. O wspólnej realizacji z Kawalerowiczem marzył
Józef Hen. Do dziś wzrusza go słynna czołówka „Kadru”, ten charakterystyczny stukot maszyny do pisania, który przyznaje scenariuszowi w filmie tak wielką rolę.
Kadr z filmu "Faraon", fot. Fototeka Filmoteki Narodowej
Operowanie gęstością kadru, ukazywanie przestrzeni w ruchu stanowiły o wyjątkowym talencie Kawalerowicza. Jednak to tematy – Atlantydy, jak je nazywał, światy utracone noszą największe piętno jego stylu. Zaczynając pracę w zawodzie asystował przy
„Zakazanych piosenkach” Leopolda Buczkowskiego i „Ostatnim etapie” Wandy Jakubowskiej. Duchowo, w opiewaniu poczucia straty najbliższy był mu może Wojciech Jerzy Has.
Kino Kawalerowicza zawsze ukazuje pojedynczego człowieka, niezależnie od sztafażu – czy będzie to klasztor sióstr na pustkowiu, czy powóz sunący wolno przez grad śnieżek rzucanych z tłumu w prezydenta Narutowicza. W pamięci zostają nagłe zwroty ujęć, zmiany kierunku jak ten w „
Faraonie”, gdy widok skarabeusza zatrzymuje całą armię, czy w
„Grze”, gdzie każde z małżonków w kryzysie czuje się zupełnie same; walczą ze sobą, on ucieka z auta i biegnie przed siebie, ona próbuje go nieudolnie przejechać.
Dokument Lisowskiego podkreśla nastrój tych filmów: powściągliwość podszytą niepokojem, stan napięcia, w którym następują nagłe erupcje emocji. Fragmenty dobrano umiejętnie, dzięki czemu nawet dobrze znając tę twórczość można znów poczuć zachwyt, estetyczną przyjemność płynącą z dzieła Kawalerowicza. Samego bohatera nie ujrzymy od dotąd nieznanej, zaskakującej strony. Film przedstawia go taktownie, ledwie sugerując rozmaite związki, umyślnie zostawiając spory niedosyt. Wychodzi się z kina zaciekawionym postacią, z pytaniem o wizję kina, stosunki w środowisku, relacje z władzą, intymność. Czy dobrze się stało, że na końcu kariery zrealizował marzenie sprzed lat o „
Quo vadis”, które pierwotnie miało być minimalistyczne, nakręcone w skromnych realiach, a rozrosło się w monstrualną porażkę? „Whisky...” porusza temat, szuka przyczyn tego stanu rzeczy, proponuje jednak zapomnieć o fiasku w Koloseum.
Kawalerowicz był niezwykłym twórcą, fascynującym i trudnym człowiekiem, politykiem, egotykiem, osobą o zwierzęcej energii. Niechętnie rozmawiał o sztuce, w dokumencie mówi więc tylko jedno zdanie. Wykręca się swoim whisky z mlekiem. Podoba mi się taka postawa. Dla mnie to samo, co dla tego pana.
Na zdjęciu Jerzy Kawalerowicz, fot. SFP